Majówka to ten moment, kiedy trzeba wymyślić co ze sobą zrobić, ale preferowanie z dala od Polski, gdzie tłumy uniemożliwiają czilałtowy żywot. W tym roku wpadło aż 9 dni. Część ekipy wykorzystała je na wycieczkę po Ukrainie i Rumunii, część standardowo wybrała żagle, a ja z Marią wsiadłyśmy w samochód i ruszyłyśmy na podbój europejskich miast. W związku z pracą miałyśmy 6 dni zamiast 9ciu,  więc postanowiłyśmy zrobić trzy miasta w trybie weekendowym, tak jak ostatnio zwiedzałam Berlin.

Wyruszyłyśmy w sobotę późnym popołudniem. Wieczór i kolejny dzień spędziłyśmy w Brnie. Do tego miasta jeszcze wrócimy, bo to etap pierwszy, przez nie też będziemy wracać. Z Brna pojechałyśmy na 2 dni do Budapesztu. I to właśnie o nim będzie ten post. Pisząc tego posta jesteśmy natomiast na etapie numer trzy, czyli Wiedniu.

 

 

Nocleg

Z racji tego, że podróżowałyśmy we dwie najbardziej opłacalną opcją było dla nas znalezienie noclegu w hostelu. Te w Budapeszcie są bardzo tanie i jest ich mnóstwo. Zapomniałam wspomnieć, że nasz wyjazd organizowany był NAPRAWDĘ na ostatnią chwilę i z noclegami w Budapeszcie nie było problemu (gorzej w Wiedniu). Ostatecznie stanęło na Adagio Hostel 2.0 Basilica. Jest tani, czysty i położony tak bardzo w centrum miasta, że bardziej już się chyba nie da. Wszędzie miałyśmy blisko, więc nie potrzebowałyśmy poruszać się samochodem. A z nim jest osobny problem – parking. O tym pisałyśmy więcej w poście „drogowym”, gdzie znajdziecie wszelkie info organizacyjno-winietowo-parkingowe. Co ważne, recepcja jest całodobowa, więc można przyjechać nawet w środku nocy. Co, jak się okazało w Brnie, nie jest takie oczywiste.

 

 

Jak się poruszać?

Tym razem porzuciłyśmy „podróżnicze ambicje” i na dwa dni zostałyśmy prawdziwymi turystkami. Pod samymi oknami hostelu zatrzymywał się turystyczny dwupoziomowy autobus, więc wykorzystałyśmy okazję i kupiłyśmy bilet. Co fajne, jest on ważny przez dwa dni, a nie jeden, jak to jest zazwyczaj. W cenie trochę bajerów typu piwko gratis, jakiś gulasz czy pizza. Nie korzystałyśmy. Dla nas najbardziej interesującą informacją było to, że w cenie możemy też popływać statkiem po Dunaju.

 

 

W Budapeszcie działają trzy różne firmy turystyczne „hop on hop off” – my zdecydowałyśmy się na taką z globusem. Oprócz tego jest jeszcze żyrafa i nieco bardziej bordowy Big Bus. Nie wiemy czy jest między nimi jakaś zasadnicza różnica. Leżało to wzięłyśmy. Tras jest kilka, więc z powodzeniem można porzucić standardową komunikację miejską. Jest to rozwiązanie szczególnie dobre dla tych, którzy, tak jak my, na zwiedzanie mają mało czasu.

Podpowiedź: Na pokład warto zabrać piwko. Albo dwa. Pani w słuchawkach brzmi jakby była bliska śmierci, więc trzeba się czymś ratować.

 

 

Zwiedzanie

Muszę od razu uczciwie przyznać, że turystyka i zabytki nie były naszym głównym celem. Na pierwszy miejscu zdecydowanie było jedzonko. Ale chcąc nie chcąc po mieście się przemieszczałyśmy i przy okazji zwiedzałyśmy. Zgodnie z przykazaniem wszystkich, którzy kiedykolwiek byli w Budapeszcie wdrapałyśmy się na Górę Gellerta, z której roztacza się widok na cały Peszt. Przeszłyśmy też przez całą zabytkową część Budy. Nie wchodziłyśmy do zamku, ale polecamy widok z tarasów nad wagonikami, które was do niego zawiozą. Zdaje się jednak, że ciekawsze są wagoniki z zewnątrz, niż od środka. Nie ma więc sensu płacić za minutową przejażdżkę 200 metrów w górę.

 

 

Tropiąc statek wycieczkowy, który miałyśmy w cenie turystycznego autobusu, zapuściłyśmy się aż na Wyspę Małgorzaty. To świetne miejsce na piknik i piwko w parku. Z pokładu statku obejrzałyśmy natomiast imponujący budynek Parlamentu, który od strony Budy skutecznie zasłaniają wielkie hotelowe statki. Na zabytkową zabudowę warto też spojrzeć z perspektywy mostu . Ten najciekawszy prowadzi wprost do zamku. Najlepiej odwiedzić go o poranku, kiedy wszyscy śpią. Wtedy nikt nie włazi w kadr 😉 Jeśli macie silną wolę, to o świcie z pewnością pięknie prezentuje się Plac Bohaterów. Nam nie udało się zmusić do porannego wstawania, ale zaliczyłyśmy go o zachodzie słońca. No prawie. Nasz obwoźny autobus już wtedy nie kursował (działają do ok. 19 co akurat jest trochę lipne), więc przeszłyśmy piechotą całą ulicę Andrassy (którą uparcie nazywałyśmy drogą Andrzeja – Andrzeju, jak ci na imię?). Na miejsce dotarłyśmy kilka minut po zachodzie, ale i tak było pięknie.

 

 

W Budapeszcie historycznych budynków nie trzeba specjalnie szukać, wszędzie po prostu są. Nam jednak najbardziej do gustu przypadła dzielnica żydowska. Tam najwięcej jest knajp czy kolorowych murali, są parki dla psów, zagłębia food trucków i szalone galerie sztuki. Miejscem, które zrobiło na nas największe wrażenie jest Szimpla Kert. Ciężko w ogóle wytłumaczyć o co tam chodzi, ale skutecznie ryje mózg. To trochę bar, trochę knajpa, trochę galeria sztuki. Odbywają się tam koncerty i różnego rodzaju eventu. A przed wejściem stoi zapraszający do środka współczesny czarownik w stylu steamp punk. Tego miejsca nie możecie odpuścić! Z powodzeniem można tu spędzić kilka godzin, przechadzając się z pokoju do pokoju i za każdym razem zauważając kolejny intrygujący mebel czy przedziwną instalację.

 

 

Podpowiedź: Z atrakcji miasta poleciłabym jeszcze największe w Europie muzeum flipperów, o którym opowiedzieli nam chłopaki z Pinball Station w Warszawie. Niestety nam nie starczyło już czasu, jeśli jednak jedziecie na dłużej, to z pewnością warto. Tylko zaplanujcie sobie na tę atrakcję kilka godzin. Wciąga.

 

 

Zjedzanie

No dobra, starczy tego ukulturalniania. Czas na gwóźdź programu. Jedzenie. I kawę. Dużo kawy. Przed wyjazdem zrobiłam porządny research blogowo-instagramowy, dodatkowo z kawową misją wysłał nas Łukasz, który pisuje dla European Coffee Trip, a na co dzień jest baristą w warszawskim Cophi. Oto nasze zestawienie wartych odwiedzenia gastromiejscówek w Budapeszcie.

 

Śniadanie

Let eat beMiejsce, które znalazłyśmy całkiem przypadkiem, bo zaparkowałyśmy pod nim samochód (na chwilę, bo wolno na maksymalnie 3 godziny). Spokojny mały lokal, gdzie można w spokoju popracować. Specjalizują się w wypiekach. Lokalsi przychodzili po crossainty  i kanapki na wynos. My zjadłyśmy bajgla z łososiem oraz zestaw „full opcja” z jajkami, pieczywem, warzywami i croissantem z marmoladą w ramach deseru.

 

 

Stika – Kolejne miejsce, które wypatrzyłyśmy przypadkiem i totalny śniadaniowy hit! Trzeba liczyć się z tym, że na stolik trzeba poczekać w kolejce, ale zdecydowanie warto. Wszystkie śniadania wyglądają tak dobrze, że nie mogłyśmy się zdecydować. W końcu wybrałyśmy jajka w koszulkach na angielskich muffinach w dwóch różnych odsłonach – z lokalnymi kiełbaskami oraz ze szpinakiem. Obie przepyszne i wyglądają jak żywy Instagram. Wnętrze jest trochę industrialne, trochę hipsterskie, kelnerzy chodzą w muszkach i wszyscy są całkiem wyględnymi panami 😉 Na zewnątrz dobudowany jest też przyjemny ogródek. Zdecydowanie must have!

 

Większa wyżerka

Belvárosi Disznótros – Tu wpadajcie po swojskie jadło i klimaty a’la bar mleczny. Jedzenie wybieracie z zza szyby i nakładają je wam panie rodem ze stołówki. Cena zależna jest od wagi i tego, co sobie wybierzecie. My zjadłyśmy żeberka, panierowanego kurczaka, kapuścianą surówkę, ziemniaczane chipsy ociekające tłuszczem oraz gulasz. Ten ostatni smakował totalnie tak jak obiady mojej mamy, które pamiętam z dzieciństwa – vegetą. Mniam 😉

 

 

Mazel Tov – Absolutnym gastro hitem tego wyjazdu była serwująca kuchnię izraelską restauracja Mazel Tov zlokalizowana w dzielnicy żydowskiej, a jakże by inaczej. Tu też trzeba chwilę poczekać w kolejce, bo lokal cieszy się ogromną popularnością, ale wszystko sprawnie idzie. Na dzień dobry powita was kuchnia za szybą. Już czekając na usadzenie możecie podpatrzeć kucharzy uwijających się w pocie czoła (dosłownie!) nad falafelami i jagnięciną. Lokal jest postawiony „pomiędzy budynkami”, więc na środku rośnie obwieszone światełkami drzewo. Z tarasów zwisają natomiast długaśne bluszcze. Mega! Objadłyśmy się tu jak dzikie. Zamówiłyśmy wariację na temat kebaba, hummus oraz falafele. Wszystko było wyboooorne. Do tego po kieliszku domowego wina i wychodzimy szczęśliwe.

 

 

Karavan – Konieczcie odwiedźcie też budapesztańskie zagłębie Street Foodu, czyli zlokalizowany tuż przy Szimpla Kert postój food trucków. To taki trochę węgierski Nocny Market. Znajdziecie tu kilkanaście różnych budek z jedzeniem, bar/kawiarnię, mnóstwo stołów i toalety. Przeszłyśmy przez wszystkie food trucki i wybrałyśmy wszystkie te, które wydały nam się najbardziej węgierskie. Zjadłyśmy więc ogromnego i bardzo smacznego klasycznego langosza z serem z Langos Burger. To było dopiero pierwsze danie. Do tego wjechał gulasz w chlebie z Nyakleves oraz przedziwny twór hotdogopodobny, czyli kiełbaski z cebulką i bekonem podane w bułce, które kupiłyśmy na stoisku Kobe. Wszystko zalałyśmy jeszcze kraftową węgierską IPĄ z browaru Bigfoot Serfozde. Urzekła nas etykieta, a na niej przestępca „Ale Capone” 😉

 

 

Budapest Makery – Nie starczyło nam już czasu ani miejsca w żołądku, żeby odwiedzić pierwszą węgierską restaurację DIY. Ale koncept spodobał nam się tak bardzo, że Maria weszła podpytać o co w ogóle chodzi. W knajpie są długie blaty z kuchenkami, na których goście samodzielnie przygotowują swoje posiłki w ramach warsztatu kulinarnego. Do wyboru jest kilkanaście pozycji z menu. Wcześniej warto zadzwonić i zarezerwować, bo zdaje się, że ogarnięcie takiej rozrywki z ulicy nie jest możliwe. Ale brzmi super! Chcemy coś takiego w Warszawie.

 

Kawa i ciacho

Picnic – Na mrożoną kawę z lodami wpadłyśmy do przepięknej niewielkiej kawiarni po stronie Budy. Lokal jest jak wyjęty żywcem z Pinteresta. Na szczęście w zestawie z estetyką idzie też smak i jakość produktu (a jak już wiemy, różnie z tym bywa). Kawa bardzo smaczna, a obsługa przyjazna. Można posiedzieć albo wziąć na wynos i kontynuować zwiedzanie.

 

 

Beefbar w hotelu Clark – dla walorów czysto estetycznych warto zajrzeć w okna ekskluzywnego lokalu w hotelu przy samym zamku. Te zresztą w całym lokalu są na oścież otwarte. Nie odważyłabym się wejść do środka, bo to nie lokal dla nędzarzy, ale wnętrze w stylu art deco robi wrażenie. Przesiadywania w tym lokalu nie powstydziłby się sam Gatsby.

 

 

The Sweet by Vintage Garden – Cukiernia przy fancy węgierskiej restauracji. Zajrzałyśmy zupełnie przypadkiem, bo naszą uwagę przyciągnęło totalnie przesłodzone wnętrze pełne różu, tortów bezowych, maleńkich bez, ciastek, ciasteczek i wszelkich innych słodkości. Witryna przyciąga najdziwniejszymi i najbardziej wymyślnymi torcikami. My jednak zdecydowałyśmy się na lody. I to był strzał w dziesiątkę! W całej tej słodkości wybrane przez nas słony karmel oraz pistacja były autentycznie słone! Mega dobre i orzeźwiające. Polecam!

 

 

My Little Melbourne CoffeePora na pierwszą z rekomendacji baristy Łukasza. Urocza dwupoziomowa kawiarnia zawalona lokalsami pracującymi na komputerach. Na ścianach gadżety podróżnicze, a w pomieszczeniu z tyłu prawdziwe laboratorium kawy, gdzie można podglądać specjalistów parzących kawę na wszystkie możliwe sposoby. Mrożona kawa pierwsza klasa.

 

Fekete – kolejna rekomendacja Łukasza. Nieco hipsterski lokal z dobrą kawą. Najfajniejszy jest ogródek na podwórku kamienicy. W środku zaopatrzycie się w gadżety związane z czarnym trunkiem – kupicie wszelaki sprzęt do zaparzania, kawę, kubki albo bardzo ładne, choć bardzo drogie przypinki. Wypiłyśmy tu dripa i zagryzłyśmy go bardzo dobrym ciastem, które nazwałyśmy „figa z makiem”, bo właśnie to wchodziło w jego skład 😉 Pyszka!

 

Nocne procentowe wojaże

Pontoon – Typowa Wisła nad Dunajem. Drewniana budka z barem tuż nad rzeką, która najbardziej przypominała nam warszawskie Grunt i Woda. Są leżaki, kilka hamaków, parkiet, taras. Jest dj więc jest też impreza. Są też tłumy ludzi. Choć nam bez problemu udało się złapać dwa leżaki z widokiem na Dunaj. Miejscówka znajduje się tuż za Mostem Łańcuchowym. Piwko trochę rozwodnione, ale IPA i tak daje radę.

 

 

Park przy Budapest Eye – Kolejna nocna miejscówka. Jest tu ciąg knajpek i barów, klub nocny Akwarium, skatepark. Można pić alkohol, w którymś z barów, ale zdecydowana większość bywalców siedzi na trawie czy wokół płytkiego basenu z własnymi trunkami nabytymi w sklepie. Nikt się tu nie czepia za picie w miejscach publicznych, więc można w ten sposób przyoszczędzić, nie rezygnując z picia w towarzystwie. Co ważne, w okolicy jest też niezbędne zaplecze toaletowe. Publiczne przybytki są płatne, ale bardzo porządne, no i nie trzeba walczyć z Toi Toiami jak to się dzieje u nas nad Wisłą. Bleh.

Liebling – Na wieczornego drinka lub piwo skoczcie do Liebling. Ale upewnijcie się, że pogoda jest dobra. To miejsce odwiedza się przede wszystkim ze względu na nieco dziwaczny taras na dachu. Niestety my dotarłyśmy na miejsce… w środku urwania chmury! Zostałyśmy więc w dolnej części barowej i próbowałyśmy przeschnąć, a tarasu ostatecznie nie widziałyśmy. Do lokalu wchodzi się trochę dziwnie, bo przez bramę, w której stoi bramkarz do klubu znajdującego się za barem. Nie przejmujcie się więc, że nazwa nad bramą się nie zgadza. Zresztą nikt tam nie umie trafić. Siedząc w środku obserwowałyśmy kilkanaście osób bezskutecznie ciągnących za klamkę zamkniętych drzwi, nie wiedząc, że wejście ukryte jest tuż obok.

 

Przybyłyśmy, zeszłyśmy kilkadziesiąt kilometrów, pojeździłyśmy po pijaku autobusem, przepłynęłyśmy się Dunajem. No i co zjadłyśmy to nasze. Do Budapesztu warto wracać, bo to miasto z bardzo fajnym klimatem. W przyszłym roku planujemy dłuższą wyprawę na Bałkany, więc kto wie, może po drodze zatrzymamy się w stolicy Węgier, żeby podjeść jeszcze coś dobrego.

Jeśli chcecie zobaczyć jeszcze milion zdjęć z Budapesztu zajrzyjcie do naszego „miejskiego portfolio”. Budapesztańską dorzutkę znajdziecie na samym dole.