Poprzedni rozdział naszego opowiadania o Camino kończy się w momencie pożegnania z sympatycznym Austriakiem. Po dotarciu do Burgos, jednego z większych miast jakie możecie napotkać na trasie Camino Frances, miałem jeszcze do zagospodarowania dwie godziny, które spędziłem na czytaniu książki i piciu piwa. Niezbyt wyszukane atrakcje, ale chodzić nigdzie mi się już nie chciało.

Albergue w Burgos zostało otwarte punktualnie o godzinie 14:00, w związku z czym czekała na mnie jeszcze połowa dnia. Wolnego dnia. Pogoda była cudowna i postanowiłem w pierwszej kolejności zaopatrzyć się w produkty na kolację, a następnie znaleźć jakieś przyjemne miejsce do czytania. Ze znalezieniem marketu w Burgos nie było żadnego problemu. Nie spodziewałem się jednak, że już w pierwszym z nich znajdę jedno ze swoich ulubionych piw, belgijskie Chimay Blue.

Czy można sobie wyobrazić przyjemniejszy sposób na spędzenie popołudnia niż siedzenie z książką w pięknym, grudniowym słońcu na malowniczo położonej nad rzeką ławce i oddawanie się ciekawej lekturze? No ja w sumie mogę sobie wyobrazić, ale muszę przyznać, że było świetnie. Tego dnia chciałem jeszcze poszukać pocztówek i wysłać je do Polski. Zrobiłem sobie listę najbliższych osób. I tak oto poszedłem na pocztę trzymając w ręce około 30 kartek. W myślach natomiast powtarzałem sobie przetłumaczone wcześniej na hiszpański zdanie. “Dobry wieczór, chciałbym wysłać te 30 pocztówek do moich przyjaciół do Polski”. Musiało pójść mi całkiem nieźle bo w odpowiedzi kobieta pracująca na poczcie zaczęła opowiadać mi bardzo pasjonującą historię, z której niestety nie zrozumiałem nic oprócz “muchos amigos”. Na szczęście po 5 minutach dostrzegła przerażenie w moich oczach, uśmiechnęła się i zapytała –¿no entiendes nada, verdad? – Hablo solo un pocquito espanol – odpowiedziałem, a na mojej twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu jaki możemy z siebie wykrzesać, gdy wpakujemy sobie do ust całą cytrynę. –¡Muchas gracias! –¡De nada senor! To niestety wszystko na co było mnie stać podczas naszej uroczej konwersacji.

Wracając do albergue głównym placem trafiłem akurat na moment zapalania światełek na choince miejskiej. Tres, dos, uno. I nagle cały plac, na którym zgromadziły się tłumy mieszkańców, zapłonął tysiącem barw, a na jego środku rozbłysła dość duża choinka. Do tej pory raczej nie myślałem o zbliżających się świętach. Postałem tak około 10 minut obserwując biegające dookoła dzieci, śmiejących się rodziców, którzy ładowali dzieciaki na wagoniki jeżdżącej dookoła placu kolorowej ciuchci. Była 20:00. W albergue zrobiłem sobie jeszcze kolację i poszedłem spać.

Dzień 11

Z odtworzeniem kolejnego dnia będzie o tyle łatwo, że co jakiś czas, odczuwając coraz to większą samotność (tak sądzę, ale może po prostu jestem nie do końca normalny), zaczynałem mówić sam do siebie i nagrywałem to wszystko na dyktafon. Tak to mniej więcej leciało:

“Budzik miałem nastawiony na 6:30 ale oczywiście nie dałem rady wstać. Podniosłem się chwilę po 7:00, zjadłem śniadanie. O 7:30 zacząłem się pakować i zrobiło się nerwowo, ponieważ hospitalera oznajmiła, że o 8:00 zamyka albergue i nie ma możliwości zostać w nim nawet 5 minut dłużej. Tiruriru (tutaj nie wiem co dokładnie miałem na myśli). Ja ogólnie nie lubię się rano śpieszyć. Nie potrafię się w sumie śpieszyć. Wyszedłem równo o 8:00, ostentacyjnie nie zawiązując jeszcze butów. Później uznałem, że to głupie i dziecinne. Przeszedłem kawałek dalej i dopakowałem plecak. No i poszedłem sobie. Przejście do kolejnej miejscowości zajęło mi godzinę piętnaście. Później niestety troszkę się pogubiłem. Pogubiłem i nie pogubiłem. Były słabe oznaczenia przy autostradzie. Droga bez pobocza pięła się ku górze. Wcale mi się to nie podobało. Na tyle mi się to nie podobało, że postanowiłem pójść sobie zwykłą ścieżką. Jakoś tam na pewno mi się uda. Niestety to jakoś tam było… hmm… bardzo życzeniowe. Szedłem wzdłuż torów, zastanawiając się czy przez nie przeskakiwać. Przypomniałem sobie, że w Hiszpanii jeżdżą dość szybkie pociągi, więc pewnie nawet nie zauważyłbym jakby mnie rozjeżdżał. Uznałem, że nie jest to dobry pomysł. Zdecydowałem, że pójdę dalej. Co było dalej? Dalej był wiadukt. (Tak, tak sam się dziwie jak pasjonująca jest ta opowieść). Tunelem przeszedłem pod autostradą i uznałem, że jest super. Ale niestety nie było super. Nadrobiłem już około kilometra. Nie opłacało mi się już iść do miejscowości, którą wskazywał przewodnik, więc uznałem, że jakoś ją obejdę. Niestety na mapie była narysowana woda, rzeczka taka. Myślałem, że może mały strumyk. Gdy doszedłem do niej okazało się, że nie jest to wcale mały strumyk, i że nie da się tego przejść. Czyli jestem trochę w tyłku. Skończyło się na tym, że musiałem nadrobić jakieś 3-4 kilometry. Doszedłem do kolejnej miejscowości. Widziałem niestety, że nie ma tam żadnego sklepu. I tak uznałem, że zrobię sobie odpoczynek bo to już 3 godziny drogi. Postanowiłem zjeść kanapkę. Na szczęście na środku placu stał automat z coca colą. Usiadłem i zacząłem czytać. Przyszedł do mnie jeszcze pies, który nie był w ogóle głodny, gdyż pogardził moją kanapką. Po spędzeniu tam około pół godziny ruszyłem. Było to dokładnie godzinę i piętnaście minut temu. Ponieważ ruszyłem w samo południe. A teraz jestem już w Hornillos. A przynajmniej tak mi się wydaje. Zobaczymy co będzie dalej. Pogoda jest super. Świeci słońce ale jest tu zdecydowanie zimniej. Teraz już jest na plusie bo to czuję, ale wcześniej było poniżej zera. Wszystkie kałuże były zamarznięte.”

Tak właśnie wyglądają moje nagrania z trasy. Pasjonujące? No niezbyt. Ale co jakiś czas postaram się coś wrzucić. Faktycznie tego dnia dość wcześnie dotarłem do Hornillos, a około 15:30 byłem już w Hontanas które okazało się malutką wioską, liczącą dokładnie 22 mieszkańców. Nie było niestety szans na jakiekolwiek zakupy, właściwie jedynym otwartym miejscem było albergue municipal. W związku z tym zdecydowałem się na złamanie moich zasad i kupienie obiadu w albergue. Szalona hospitalera (polecam profil albergue San Juan Hontanas na instagramie) zaserwowała nam tradycyjną zupę czosnkową. Pycha. Na drugie danie były smażone plastry szynki i ryż. Nie pycha. Kolację zjadłem w towarzystwie 50 letniego włoskiego maratończyka, dwójki Koreańczyków, z których jeden nazywał się Paki Ho, a zapamiętałem to tylko dlatego, że bardzo brzydko sobie skojarzyłem jego imię (nie pytajcie), a także małżeństwa ukraińsko-rosyjskiego. Włocha widziałem tego wieczoru po raz pierwszy i ostatni, natomiast Katherina, Vlad oraz Paki Ho, będą jeszcze dość często pojawiać się w mojej historii.


mięta

Smutny człowiek z poczuciem humoru. Chciał zostać muzykiem ale ze względu na brak talentu zajął się informatyką. Jak mu źle wyje do księżyca, na którym kiedyś chciałby stanąć. Certyfikowany operator bezzałogowych statków powietrznych. Czeka aż ludzie nauczą się latać. Zmuszony do zrezygnowania z aktywności sportowych ze względu na problemy z kręgosłupem. Miłośnik słabego filmu, jeszcze gorszej muzyki I twórczości, delikatnie ujmując, żenującej. Wesoły I uśmiechnięty. Do rany przyłóż.

Inne posty autora