Kolejny, dwunasty już, dzień na trasie Camino de Santiago był jednym z trudniejszych. 33 kilometry, które miałem do przejścia zamieniły się ostatecznie w 36. Dodatkowo koniec wędrówki tego dnia obfitował w dość silne zawroty głowy, wynikające z niedostarczenia organizmowi wystarczającej ilości kalorii.

Wszystko zaczęło się od dość ubogiego śniadania. Ci, którzy mnie znają lub czytali poprzednie posty, wiedzą, że śniadanie to mój ulubiony oraz najważniejszy posiłek dnia. Na Camino wolałem wstać wcześniej lub, co niestety zdarzało się częściej, wyjść później, żeby rano przygotować sobie porządny posiłek, którym nierzadko dzieliłem się z innymi pielgrzymami. Niestety w Hontanas nie było ani sklepu, ani kuchni, w związku z czym zmuszony byłem zadowolić się kawą i dwoma tostami z masłem i dżemem. Po tej wybitnej uczcie o godzinie 8:00 ruszyłem w drogę. Było dość zimno, jednak nie padało więc szło się bardzo przyjemnie. Wiedziałem, że tego dnia czeka mnie wspinaczka na wzgórze, które ukazało się moim oczom około 9:30. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, bo godzinę później okazało się, że znajduje się ono w zupełnie innym miejscu. Chwilę po godzinie 10:00 dotarłem do miejscowości Castrojeriz, kupiłem coś do jedzenia i bez robienia sobie przerwy ruszyłem dalej. Postanowiłem, że obiad tego dnia zrobię sobie już na wzgórzu, tym właściwym, które ukazało się moim oczom po opuszczeniu miasta.

Spędziłem na nim godzinę, z czego połowę w towarzystwie dwóch poznanych poprzedniego dnia, sympatycznych Koreańczyków. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, pierwszy raz wygrzebałem z plecaka lustrzankę, wymieniliśmy się adresami mailowymi i ruszyliśmy dalej. Powyższą fotografię otrzymałem już mailem kilka miesięcy później, wraz z taką oto wiadomością:

hello my friend!

My name is Park and we met on the road in Camino.

Do you remember me? how is your day?

Is it good your real life? I always miss at that time. 

anyway this is your photo what I took.

I hope you like it, and hope to see you again. you are really good man.

Pogoda była cudowna, świeciło silne słońce. O godzinie 14:00 dotarłem do miejscowości Itero de la Vega, znalazłem mały bar, w którym wypiłem kawę i pożywiłem się trochę, zjadając niezbyt wyszukaną bocadillo con jamon.

W ogóle temat kanapek w Hiszpanii to dość drażliwa sprawa. Najczęściej jest to po prostu przekrojony na pół kawałek bułki z plastrami szynki, kiełbasy lub sera. Żadnego masła, warzyw, nic, nada. Zazwyczaj, bo oczywiście trafiają się wyjątki. Jednak nie tym razem. Dalsza trasa to spokojna wędrówka przez dość płaski, lecz malowniczy ze względu na ciągnące się po horyzont żółte, zaorane pola teren. I tak do godziny 16:30. Dwa kilometry od Fromisty, w której miałem spędzić noc, poczułem, że moje nogi nagle nie chcą zbytnio współpracować. Przez chwilę próbowałem walczyć z tym uczuciem, rezygnując dopiero gdy pojawiły się dość silne zawroty głowy. Zdjąłem plecak, napiłem się wody, w której rozpuściłem dodatkowo tabletkę magnezu. Na próżno szukałem w plecaku czegoś słodkiego. Był to błąd, którego już nigdy później nie popełniłem.

Po około 15 minutach wstałem i powoli doczłapałem się do Fromisty, gdzie od razu postanowiłem skierować się w stronę albergue. Niestety brak słodyczy w plecaku nie był jedynym błędem jaki popełniłem tego dnia. A właściwie, jak się okazało, popełniłem go już dnia poprzedniego. Albergue we Fromiście, o czym nie wiedziałem, dysponuje jedynie 7 miejscami noclegowymi. Gdy zadzwoniłem do drzwi, miła kobieta zapytała – Havier? – No, Michael – odpowiedziałem. – Sorry, but we are waiting for Havier, he has a reservation. I to by było na tyle. Miałem dwa wyjścia. Zatrzymać się w hotelu, gdzie musiałbym wyłożyć około 25 euro lub przespacerować się jeszcze jakieś 3,5 kilometra do prywatnego “albergue la finca”. Wybrałem opcję numer dwa, po czym udałem się na poszukiwanie czegoś do jedzenia. Tutaj też nie obyło się bez przygód, bo na start straciłem 2 euro w automacie z colą. Na szczęście w barze nie było już żadnych problemów, zjadłem hiszpańską tortillę, ciastko, wypiłem kawę oraz piwo. Humor poprawił się bardzo szybko, a ja ruszyłem dalej.

O 18:15 stałem już w progu baru, gdzie łamanym hiszpańskim dogadałem się w sprawie noclegu, który kosztował mnie 10 euro. Zamówiłem też piwo, czekając, aż ktoś pokaże mi gdzie się mam dalej udać. Albergue znajdowało się w budynku obok i było bardzo przyjemnym hostelem, z półkami i zasłonkami przy łóżkach. Jedynym minusem był brak ogrzewania i ciepłej wody. Okazało się, że kolejną noc będę spędzał samotnie, co akurat dużym problemem nie było. Po minimalnej kąpieli w lodowatej wodzie, postanowiłem trochę poczytać. Niestety odwiedziła mnie jeszcze wycieczka Hiszpanów, którzy chyba wychodzili właśnie z baru. Nagle przez albergue przewinęło się jakieś 15 osób, krzycząc w niebogłosy. Było to dość spektakularne. Uwierzcie.

Rano oczywiście nie wstawało się jakoś wybitnie, a to głównie ze względu na różnicę pomiędzy temperaturą panującą w śpiworze, a tą na zewnątrz. Trochę poczytałem, ale nie mogłem ciągnąć tego w nieskończoność i o 8:40 szedłem już drogą oglądając dość przyjemny wschód słońca.

Tego dnia miałem do przejścia jedyne 18 kilometrów. O 13:00 byłem już w albergue w miejscowości Carrión de los Condes. Jedynym wartym odnotowania elementem tego dnia, był automat coca coli w jednej z miejscowości, na którym widniał napis Santiago 419 km.

Najciekawsze rzeczy wydarzyły się jednak w samym albergue. Gdy dotarłem okazało się, że oprócz mnie znajduję się w nim tylko jedna Koreanka. Po krótkiej konwersacji, która wyglądała mniej więcej tak: – Hi. –Hi. – zrobiłem pranie, które mimo zakazów wywiesiłem na grzejniku i poszedłem na zakupy. Miałem dużo czasu i byłem bardzo głodny. Gdy wróciłem do albergue, poznałem jeszcze trójkę Koreańczyków, matkę z synem oraz gościa, którego imienia nie potrafiłem zapamiętać. Matka przedstawiła się jako Antonia, jej syn przyjął zaś pseudonim John Bosco. Antonia miała głos 12 latki i od samego początku zrobiła na mnie przesympatyczne wrażenie. Ogólnie miałem poczucie, że Koreańczycy to najmilsi ludzie na Ziemi. W sumie to nadal jej mam. Oprócz Koreańczyków, pojawili się również, poznani dzień wcześniej, Vlad i Katherina oraz dwójka Amerykanów Jonny i Kristin. I właśnie oni towarzyszyli mi już prawie do końca mojego Camino. W kolejnych dniach mieliśmy poznać się zdecydowanie lepiej.

Dzień czternasty to 24 kilometry, które pokonałem na tyle sprawnie, że o godzinie 14:00 byłem już w albergue w Ledigos. Wartą odnotowania jest tutaj przerwa, którą zaliczyłem w samo południe w jednym z barów, gdzie zamówiłem kawę i piwo, a następnie spędziłem pół godziny czytając, co chwilęodrywając jednak wzrok aby popatrzeć na, ciągnący się prawie w nieskończoność, horyzont. Do Ledigos dotarła również czwórka Koreańczyków, a także Jonny i Kristin. Niestety w miejscowości nie było sklepu, a dodatkowo kuchnia była zamknięta na klucz. Moi towarzysze poszli do restauracji, a ja napaliłem w kominku w salonie, nauczyłem się nowego słowa po hiszpańsku i uzbrojony w alicates czyli kombinerki, zacząłem stroić mocno podniszczoną już gitarę, na której wieczorem zagrałem krótki koncert dla moich koreańskich przyjaciół. Wcześniej podczas, gdy oni jedli kolację zjadłem kubek przygotowanego poprzedniego dnia makaronu, popijając go zakupionym w automacie piwem San Miguel. Tego wieczoru rozegrałem jeszcze z Jonnym naszą pierwszą partię szachów, którą udało mi się wygrać w całkiem niezłym stylu. Pierwszy raz usłyszałem również Spanish Boots of Spanish Leather Boba Dylana, które gram teraz dość często na ukulele. Po koncercie zasnąłem jeszcze na chwilę przy kominku. Wcześniej dowiedziałem się od Koreańczyków, że dwa dni wcześniej nocowali we Fromiście, i że Havier nigdy do albergue nie dotarł. Życie.