23 grudnia po zjedzeniu śniadania i zorientowaniu się, że nie zostałem pogryziony przez pluskwy o 8:00 rano ruszyłem w dalszą drogę, pozostawiając za sobą Leon, a także Vlada i Katherinę, którzy postanowili spędzić święta właśnie w tym mieście.

Po 6,5h byłem już w San Martin del Camino, a jedyną ciekawą rzeczą na trasie tego dnia były spotkane po drodze domki hobbitów. W dość niewielkiej miejscowości, w której przyszło nam nocować, znaleźliśmy sklep, ale niestety w albergue nie było kuchni więc i tak w związku ze zbliżającymi się świętami zdecydowaliśmy się na kolację. Okazało się to strzałem w dziesiątkę! Było pysznie. Chociaż jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie wigilijne śniadanie w formie bufetu za jedyne 5 euro. Jajka, tosty, kawa!, nutella i masło orzechowe. Bardzo dobry początek świąt.

Wyruszyłem o godzinie 8:20, po sytym posiłku, który oprócz energii wprowadził mnie w bardzo dobry nastrój. Było dość zimno, ale szło się przyjemnie, a dzięki temu, że trasa nie należała do wybitnie ciekawych, tego dnia mogłem więcej czasu poświęcić na myślenie. I tak jak się spodziewałem emocje związane ze Świętami Bożego Narodzenia w końcu się pojawiły. Gdy byłem dzieckiem, były to dla mnie dni, które przez długi czas uważałem za nietykalne. Wolne od tych wszystkich niepożądanych elementów życia rodzinnego, którymi wypełniona była codzienność. Wigilia, którą spędzaliśmy u dziadków, i która mimo wyczuwalnego napięcia pomiędzy wszystkimi członkami rodziny i tak była jednym z moich ulubionych dni w roku. I chociaż już od dawna nie wyglądała tak jak w tym sielankowym obrazie z dzieciństwa, to jednak w pewnym momencie dosięgnęła mnie fala smutku. Taka, która wdziera się bardzo głęboko niosąc ze sobą mnóstwo wspomnień, zapachów i emocji. Tym razem jednak zupełnie się przed nią nie broniłem. Miałem świadomość, że tego dnia porozmawiam z wieloma bliskimi osobami, z którymi nie miałem kontaktu od miesiąca. Szedłem dość szybko, bo nie wiedziałem, do której godziny będą otwarte sklepy.

Do Astorgi dotarłem już o 13:40 i od razu wybrałem się na poszukiwania marketu. Albergue i tak otwierano dopiero o 14:00, a nie zakładałem, że będzie jakiś problem z miejscami. Kupiłem wino i rzeczy na wigilijną kolację, posiedziałem chwilę w parku. Niestety nie było mowy o kupieniu żadnych polskich produktów. Jedynym dostępnym była sałatka warzywna, która poza granicami naszego kraju jest jednak znana jako „russian salad”. Postanowiłem zatem zrobić… makaron! Cóż za zaskoczenie. Zdecydowałem się na wariację na temat sosu Alfredo, któremu nadałem wigilijnego charakteru wzbogacając go o puszkę szprotów w oleju. I muszę przyznać, że wyszło całkiem smacznie. Chociaż i tak w kuchni tego dnia rządzili Chińczycy, którzy przygotowali kilka dość wymyślnych potraw, okupując kuchnię przez dość długi czas. W sumie to wieczór spędziłem głównie z Azjatami, bo oprócz moich przyjaciół z Korei na miejscu poznałem szóstkę Chińczyków. Europę oprócz mnie reprezentował Remi z Belgii oraz Hiszpan, którego imienia niestety nie pamiętam, ale był to jedyny przedstawiciel gospodarzy. Ameryka Północna to Jonny i Kristin, A Południowa Juan z Brazylii, który na trasie pojawił się dopiero 24 grudnia. W kolejnych dniach mieliśmy okazję zdecydowanie lepiej się poznać. Przesympatyczny gość. Okazało się, że to nie jego pierwsza Wigilia poza domem, a jedną z nich spędził w… Warszawie. Był tam niestety tylko ten jeden dzień, a właściwie wieczór i jedynym miejscem, gdzie była możliwość zjedzenia wigilijnej kolacji był… kebab. No niestety. Powiedziałem, żeby się odzywał, jeśli będzie kiedyś jeszcze miał takie ciekawe pomysły.

Sama kolacja wigilijna była bardzo wesoła, każdy oprócz przygotowania jedzenia przyniósł ze sobą również wino, obowiązywała zasada jednej butelki na głowę. Atmosfera szybko się rozluźniła, pojawiły się również kolędy, najpierw po angielsku, a później w pozostałych językach. Wszyscy ocenili, że Polacy lubią wszystko takie bojowe i z przytupem. Może dlatego, że zaśpiewałem im „Bóg się rodzi” 😉 Remi, który nic nie ugotował, skręcił dość pokaźną, zieloną „choinkę”, dzięki czemu całe jedzenie zniknęło ze stołów. Na koniec przyszli jeszcze Hiszpanie z torbą słodyczy. Złożyliśmy sobie życzenia, pośpiewaliśmy i zaczęliśmy zbierać się do spania. To była dobra Wigilia. Wcześniej porozmawiałem jeszcze z bliskimi w Polsce, sprawdzając czy otrzymali zamówione dwa tygodnie wcześniej przez Internet prezenty. Fajnie być Mikołajem. Nawet na odległość.