Pierwszy etap mojej podróży dobiegł końca właśnie wtedy gdy zaprzyjaźniłem się z czwórką przemiłych Koreańczyków. Pożegnałem ich jeszcze szakszuką na śniadanie, wymieniliśmy się mailami, a od Kima dostałem mapkę jego miejscowości i moje imię napisane po koreańsku.

Dzień 7

Opuszczenie Logroño zajęło mi zdecydowanie więcej czasu niż początkowo planowałem. Nie sądziłem, że miasto jest tak duże, i że pierwsze trzy godziny spędzę drepcząc jego ulicami. Nuda! Później wcale nie było lepiej, dlatego gdy idąc asfaltową drogą dotarłem w końcu do miasteczka Navarette postanowiłem zrobić sobie przerwę. Dochodziła dwunasta. Zakupiłem dwie paczki ciastek po 1 euro oraz puszkę coli. Z tego co pamiętam wciągnąłem to wszystko na raz i chyba nawet zrobiło mi się trochę niedobrze. Łakomstwo, straszna rzecz. Tego dnia praktycznie wszystkie osoby ruszające z Logroño kończyły wędrówkę w oddalonej o około 28 kilometrów Najera. Ja jednak postanowiłem dotrzeć do znajdującej się 6 kilometrów dalej Azofry.

Ostatni odcinek trasy był bardzo malowniczy, ale jednak 34 kilometry, które przeszedłem tego dnia nie pozostały bez znaczenia i z nieskrywaną radością stanąłem przed Albergue Municipal. Niestety nie mogło być tak łatwo. Ku mojemu zaskoczeniu furtka nie miała zamiaru wpuścić mnie do środka. Zdjąłem plecak, zapaliłem papierosa i postanowiłem poczekać. Po 15 minutach uznałem jednak, że nie ma to najmniejszego sensu. Na bramie znalazłem numer telefonu. Po chwili oczekiwania w słuchawce rozległ się męski głos: – Hello – zagaiłem nieśmiało. – I am in front of the Albergue Municipal in Azofra and it is closed. – No, open. – odpowiedział z przekonaniem mój rozmówca. – No, I am sure that it is closed. – No, open. – w słuchawce usłyszałem lekką irytację. – Hmm… but I am trying to open the gate and… Nagle mój rozmówca zalał mnie potokiem hiszpańskich słów. Na szczęście zdołałem wychwycić jedno “iglesia”. Uprzejmie podziękowałem i skierowałem się w stronę kościoła. Gdy minąłem drzwi główne, spostrzegłem mały budynek doklejony do jednej z bocznych ścian. Żadnej tabliczki, napisu, nic, nada. Zapukałem. Cisza. Pociągnąłem za klamkę i wszedłem do środka. – Hi – rzuciłem w kierunku korytarza. Cisza. No to chyba nikogo jeszcze nie ma. Zdjąłem plecak, wyjąłem wodę i złapałem dwa duże łyki. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, które było czymś w rodzaju jadalni, co by nie mówić, dość surowo urządzonej. Duży stół, przy którym mogło usiąść około 20 osób pokryty był żółtą ceratą. Na ścianach wisiały przeróżne obrazki oraz plakaty. To co zdecydowanie mnie ucieszyło to znajdująca się w rogu kuchenka. – Będzie można zjeść coś ciepłego – pomyślałem. Na stole zauważyłem też kartkę oraz puszkę. Gdy rzuciłem na nią okiem zrozumiałem, że mogę być jedynym gościem. Ostatnia osoba zarejestrowała się tu tydzień wcześniej. Postanowiłem się rozpakować i zrobić sobie coś do jedzenia. Zaniosłem plecak do jednego z dwóch pokoi. Zdecydowanie nie był to trzygwiazdkowy hotel. Farba odpadająca z sufitu, brudne, pożółknięte materace, które niejedno już przeszły. Miejsce wyglądało jak przytułek dla bezdomnych, bardzo możliwe zresztą, że pełniło również taką rolę. Postanowiłem, że o to przyszła pora na użycie folii termicznej, której użyłem jako prześcieradła. Przed jedzeniem postanowiłem się jeszcze umyć. O ciepłej wodzie mogłem tylko pomarzyć. Po bardzo szybkiej kąpieli, zjadłem kolację i o 22:00 zamknąłem drzwi wejściowe. Było przeraźliwie zimno, dlatego do śpiwora wszedłem ubrany w polar i czapkę. Włożyłem do uszu zatyczki i poszedłem spać. W nocy budziłem się kilkukrotnie, ponieważ zatyczki przegrywały w starciu z kościelnymi dzwonami, które co godzinę oznajmiały ile jeszcze snu mi pozostało.

Dzień 8

Następnego ranka wstałem dość wcześnie i wyruszyłem o 7:30. Miasteczko wyglądało na zupełnie opustoszałe. Początek drogi tego dnia obfitował głównie w pola i rozrzucone pomiędzy nimi co mniej więcej 2-3 kilometry małe, średnio urokliwe miasteczka. Teren stawał się coraz bardziej płaski, jedynie daleko na horyzoncie widać było góry. Główny postój tego dnia zrobiłem w niewyróżniającej się niczym szczególnym miejscowości Santo Domingo de la Calzada.

Jakieś dwie godziny później, o godzinie 13:30, postanowiłem skorzystać z cudownej pogody i trochę poczytać. I tak przesiedziałem około półtorej godziny w towarzystwie dwóch, bardzo sympatycznych kotów.

Dalsza część trasy to już walka z bardzo silnym wiatrem oraz opuszczenie regionu La Rioja i wkroczenie do największej wspólnoty autonomicznej Hiszpani – Castilla y León. Po przekroczeniu granicy i przedreptaniu wzdłuż drogi 12 kilometrów dotarłem do miejscowości Belorado, gdzie zatrzymałem się w prywatnym Albergue – Belorado El Corro. Całkiem przyjemne miejsce z nieźle wykręconym, ale pozytywnym hospitalero, który ciągle przepraszał za swój angielski. Ja tam się cieszyłem, że ma w ogóle za co przepraszać. W pokoju oprócz mnie znalazła się jeszcze trzydziestoletnia Hiszpanka i około pięćdziesięcioletni Hiszpan. Chociaż z tym wiekiem mogę się mylić. W związku z tym, że nie udało mi się nawiązać z nimi żadnej relacji, zjadłem w samotności makaron z fixem cztery sery, który popiłem przepysznym, jak zawsze, piwem San Miguel. Na koniec zafundowałem sobie jeszcze ciastka w mleku, co było dość odważną wariacją na temat deseru. Poczytałem trochę w jadalni i poszedłem spać.

Dzień 9

Kolejny dzień przywitał mnie deszczem, a poprzedniego, podczas silnego wiatru, straciłem mój przeciwdeszczowy płaszcz, którego po zdjęciu nie przyczepiłem zbyt starannie do plecaka. Jednak sam płaszcz i tak nie dawał rady, ponieważ nie dało się pod nim schować plecaka, przez co woda spływająca po plecach i tak zmuszała mnie do chowania wszystkich rzeczy do foliowych worków. Tego ranka jeden z nich postanowiłem założyć na siebie i w takim właśnie stroju wyruszyłem w drogę. Ciągnące się w nieskończoność, żółte pola, po południu zmieniły się w liściasty las, którego środkiem płynęła, przy tej pogodzie, błotnista droga.

Napotkałem tam oazę, która w lecie musi być bardzo przyjemnym miejscem, z hamakami, barem i sporą ilością atrakcji. Niestety zimą, nie ma zbyt wiele do zaoferowania, w związku z czym po krótkiej przerwie ruszyłem dalej. O 18:00 byłem w Atapuerce. Chwilę zajęło mi jeszcze znalezienie znajdującego się obok baru albergue. Po wejściu do przypominającego stodołę pomieszczenia byłem przekonany, że oto kolejną noc będę miał całe albergue dla siebie.

Jednak po chwili usłyszałem ruch pod oknem. Okazało się, że moim towarzyszem będzie młody Austriak, który musiał zostać dzień w Atapuerce z powodu… kaca. Było to jego piąte Camino i dało się wyczuć, że ma dość luźne podejście do tematu. Skoczyliśmy wieczorem na kawę i piwo. Okazało się, że mój nowy kolega nie miał ze sobą nawet paszportu pielgrzyma. Ogólnie wydał mi się trochę dziwny, jednak tłumaczyłem wszystko jego słabym stanem psychofizycznym. Po powrocie do albergue, gdzie kolejny raz nie było ogrzewania, wsunąłem się do śpiwora i próbowałem zasnąć. Po 15 minutach przekręcania się z boku na bok dałem jednak za wygraną, wyciągnąłem z plecaka gaz pieprzowy i schowałem go pod poduszką. Dla spokojnego snu.

Dzień 10

Oczywiście rano okazało się, że Christian to bardzo sympatyczny gość. Wyruszyliśmy przy świetle czołówek, punkt 7:00. Około 9:30 zatrzymaliśmy się jeszcze na śniadanie w barze Ultima Parada, a o 11:30 byliśmy już w liczącym 180 tysięcy mieszkańców Burgos. Usiedliśmy w knajpie na przeciwko albergue, które otwierało się dopiero o 14:00. Ja planowałem zostać, Christian zdecydował się iść dalej. Chciał dogonić kompanów, którzy zafundowali mu przymusowy odpoczynek w Atapuerce. Po 12:00 pożegnaliśmy się. Zamówiłem kolejne piwo i zatopiłem się w “Mojej Walce” Knausgarda. Tego dnia czekał mnie już tylko relaks.