Dzień 1

Środa, 6 grudnia.

Pobudka o 7:00. Oprócz mnie na sali, wspomniani już w poprzednim poście, ojciec i syn z Korei Południowej oraz Amerykanin. Do kompletu Hiszpan, który gdy ja wstawałem właśnie opuszczał albergue. Po szybkiej toalecie i śniadaniu, które składało się z bułki z dżemem i kawy odbyłem jeszcze krótką rozmową z Amerykaninem. Było to jego trzecie Camino, pierwsze o tej porze roku. Mówił z charakterystycznym, południowym akcentem. Postanowiłem zapytać co myśli o drodze Napoleona i przejściu przez Pireneje – Zwariowałeś! Nigdy w życiu – krzyknął. No to miałem odpowiedź. Jak taki maczo z Teksasu odradza, to cóż zrobić. Jak się później okazało, gość oczywiście przesadzał. Ale w tym momencie nie mogłem jeszcze tego wiedzieć. Zebrałem swoje rzeczy i poszedłem.

Kierunek … Lidl.

Tak, tak. Moje Camino zacząłem od ulubionego, obok Biedronki, sklepu wszystkich Polaków. Potrzebowałem zakupić szampon, wieczorem zorientowałem się bowiem, że swój zostawiłem w hostelu w Barcelonie. Szybko chwyciłem pierwszy lepszy z półki, na taśmie wylądowała jeszcze butelka wody i croissant z nadzieniem migdałowym. Na zewnątrz przelałem wodę do bukłaka i ruszyłem. 9:17. O tej godzinie zrobiłem swoje pierwsze zdjęcie na trasie Camino. Do przejścia pierwszego dnia miałem około 28 kilometrów. Szło się dobrze, chociaż pierwsza część dnia nie była zbyt ciekawa. Trasa alternatywna przez miasteczko Valcarlos prowadziła wzdłuż asfaltowej drogi. Nuda. Wcześniej, jeszcze w fazie planowania, postanowiłem robić, krótkie 10 minutowe przerwy co godzinę i dłuższą, półgodzinną co trzy. Po pierwszej godzinie sprawdziłem tempo. 5km/h. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę 25 kilogramów na plecach. Gorzej było z miejscem, gdzie można byłoby zrobić postój. Pierwszy wypadł na przystanku autobusowym. Zaraz po nim minąłem granicę francusko-hiszpańską, gdzie zakupiłem jeszcze paczkę mentolowych papierosów, a po kolejnej godzinie marszu byłem już w Valcarlos. Na szczęście zaraz za miejscowością “kierunkowskaz” na Camino wskazał boczną drogę, która prowadziła w stronę lasu.

Krajobraz zmienił się diametralnie i mimo cięższych warunków szło się zdecydowanie lepiej. Po trzech godzinach zrobiłem planowany przystanek na obiad, po którym poleżałem jeszcze chwilę z plecakiem pod głową. Robiło się coraz cieplej. Gdy wychodziłem z albergue, temperatura oscylowała koło zera, jednak po około dwóch godzinach czuć już było na twarzy ciepło, grzejącego dość mocno, słońca. Droga wiodła coraz bardziej pod górę i około godziny 14:00 szedłem już po śniegu. Było rewelacyjnie. O 16:00 dotarłem do Roncesvalles czyli hiszpańskiej Orreaga. Ta leżąca na 926 m. n.p.m. miejscowość zasłynęła głównie jako miejsce śmierci Rolanda, tego z pieśni o Rolandzie. Zameldowałem się w albergue, wypełniając jednocześnie formularz, w którym pytano o cel mojej wędrówki. Religijny, sportowy, kulturowy. Inne, zaznaczyłem po chwili zastanowienia. W małej, liczącej może 10 łóżek sali spotkałem, poznanego w St Jean  Hiszpana, oraz Włocha. Zająłem miejsce nad Hiszpanem i udałem się w poszukiwaniu sklepu.

Niestety! 6 grudnia to w Hiszpanii święto Konstytucji, w związku z czym, mimo przespacerowania się dwóch i pół kilometra w jedną stronę do sąsiedniej miejscowości (tak, na początku Camino miałem jeszcze takie głupie pomysły) musiałem pocałować klamkę. No to piwka dziś nie będzie – pomyślałem. Gorzej wyglądała sprawa jedzenia. Pojemnik z makaronem opróżniłem już wcześniej, a w albergue dostępna była jedynie mikrofalówka, przy której dodatkowo widniała informacja o zakazie gotowania. Trudno. Na kolację i śniadanie, pyszny kubek Knorr’a. Około godziny 19:00 pojawił się Amerykanin, a pół godziny później koreański ojciec. Dopiero po 20:00 na miejsce dotarł syn. Okazało się, że wszyscy trzej zgubili drogę i musieli tego dnia nadrobić ponad 10 kilometrów. Strażnik z Teksasu to z Ciebie nie jest gościu – pomyślałem – wspominając naszą poranną dyskusję o trasie przez Pireneje.

Przed położeniem się spać zauważyłem jeszcze, że Hiszpan z Włochem żywo dyskutują pokazując przy okazji na mój plecak. Po chwili spytałem o co chodzi. – Ile waży Twój plecak? – zapytał w końcu Hiszpan. – 20 kilogramów – zaniżyłem delikatnie. – I Ty chcesz z tym dojść do Santiago? – oburzył się Włoch. – W sumie to taki jest plan – odpowiedziałem z uśmiechem. Zrobiło im się trochę głupio. – Młody i silny, da radę. – rzucił po chwili Włoch. – Ale doświadczenia brak. – dorzuciłem i wdrapałem się na łóżko. Nastawiłem budzik na 5:00. Kolejnego dnia chciałem zrobić dwa dni z przewodnika i dojść do Pampeluny. Miałem do pokonania około 45 kilometrów.