No dobra, muszę się przyznać, przez kilka ostatnich tygodni opierdalałam się na blogu, bo kompletnie nie miałam weny. Nie wiem czy to przez jesień (chociaż tegoroczna jesień jest latem, co oznacza, że za 10 lat nadejdzie apokalipsa i powrócą T-Rexy), dwutygodniową zarazę czy ogólne niechciejstwo. Ale, ale, wakacje się skończyły! W końcu trzeba was poinformować gdzie warto wybrać się na doskonałe jedzonko! Udało mi się w ostatnim czasie trafić na kilka miejscówek, które szybko trafiły na listę moich ulubionych. Jedną z knajp, do których lubię wracać jest Falla, o której przeczytacie w dzisiejszym poście.

Jakoś tak wychodzi, że ostatnimi czasy większe wrażenie robią na mnie wege miejscówki. Na weekendowe śniadania wpadam do Shuka, na rozgrzewającą zupę do Vegan Ramen Shop, od święta, na ucztę do Eden Bistro, a kiedy potrzebuję zjeść szybki obiad, nie zawodzi mnie Falla. Żałuję, że nie było tego lokalu kiedy studiowałam tuż za murem, na Uniwerku. Teraz studenci to mają życie 😉

Co sezon nowe

Falla to królestwo kuchni bliskowschodniej, zagłębie hummusu, wrapów (które mega polecam, bo porcja jest naprawdę duża, a do wyboru jest kilka różnych wersji) i mezze. Znajdziecie tu znane klasyki, ale, co mnie przekonuje do nich najbardziej, traficie tu też na ciekawe składniki w klimacie fusion, spróbujecie tego, co w trendach (ja tutaj po raz pierwszy w Polsce jadłam jackfruita), a do tego nigdy się nie znudzicie, bo co sezon wjeżdża tu zupełnie nowe menu. W lecie można było zażerać się lekkimi jak chmurka bao pełnymi świeżych składników czy ułatwiającym żywot w upalne dni chłodnikiem. Teraz wjechały typowe jesienne warzywa i owoce takie jak buraki czy śliwki, a w części dań wyczujecie dymny posmak przywodzący na myśl ognisko.

Dla mnie hitem jesiennego menu są tacosy. Dobra, mogę nie być obiektywna, bo jest to moja ulubiona potrawa, ale Mięta potwierdza, że taco z dymionym sosem śliwkowym to sztos nad sztosy. Połączenie smaków jest mega, a konsystencja przywodzi na myśl naprawdę dobrze zrobione szarpane mięso. Wszystko podane w miękkiej tortilli, tak jak lubię. W zestawie dostajecie dwa różne taco, nachosy i sos. W przypadku tego dania porcja akurat nie jest duża, ale za to jest to tak dobre, że nawet nie będę próbowała narzekać. Z nowej karty wypróbowałam jeszcze burgera, ale muszę przyznać, że mniej mnie przekonał niż tacosy. W porównaniu z nimi po prostu nie był tak wyrazisty w smaku. Ale łatwo było to naprawić, dodając jeden z wielu pikantnych sosów.

Ślepy test Srirachy

Ciekawostką, z którą kojarzy mi się Falla jest wielopokoleniowa rodzina Srirachy, która zamieszkuje tamtejsze stoły. Tylu różnych wariacji na temat mojego ulubionego ostrego sosu nie spotkałam nigdzie indziej. Jeśli lubicie pikantne smaki, to koniecznie powymieniajcie się butelkami sosu z sąsiadami ze stolika obok. Moim faworytem jest wersja zielona.

Jako, że wciąż jest ciepło, to jakoś tak wychodzi, że zawsze trafiam do tego samego stolika na zewnątrz, nie mam więc zdania na temat wnętrza, ale zdaje się, że niczym szczególnym się nie wyróżnia. Tu na pierwszym miejscu jest jedzenie, design nie jest tak istotny. Aczkolwiek dania są podane naprawdę estetycznie, aż chce się je pożreć (to największy blogierski ból egzystencjalny – zanim rzucisz się na jedzenie, musisz pamiętać, by zrobić mu zdjęcia, jakkolwiek smakowicie by nie wyglądało!), nie można więc powiedzieć, że wygląd jest w Falli nieważny.

 

Naszym zdaniem

Warto wpaść do lokalu na Oboźnej, żeby spróbować ciekawej roślinnej kuchni. Ich potrawy są dobrze doprawione, połączenia smakowe interesujące, obsługa zawsze miła i zainteresowana, a porcje porządne. To tego typu szama, która sprawia, że mam ochotę wziąć wielką torbę, pojechać na Bakalarską, obkupić się w azjatyckim sklepiku (głównie nakupować srirachy ;)) i próbowac odtworzyć ich dania w domu. Ale, że jestem leniwa to zazwyczaj kończy się na tym, że po prostu wracam do Falli. Co i wam polecam! No i koniecznie wypróbujcie ich tacosy. Ostrzegam tylko, że są tak dobre, że może wam się stać coś z twarzą 😉 Załączam dowód fotograficzny.