Czerwiec. Miesiąc mojego ulubionego festiwalu Tauron Nowa Muzyka w Katowicach. Co roku próbuję policzyć która to dla mnie edycja i co roku mi się to nie udaje (obstawiam, że siódma lub ósma). Ale Tauron to nie tylko wieczorne balety, to również całodzienne zwiedzanie, a przede wszystkim zjedzanie. Co prawda post o Katowicach już dla was napisałam dwa lata temu, a w zeszłym roku go update’owałam, ale znów nazbierało mi się fajnych miejscówek, więc postanowiłam je dla was opisać w tym przewodniku.

Z blogowaniem jest ten problem, że wymaga ciągłej pogoni za nowościami, odkrywania nieznanych miejsc i trendy knajp. A co począć jeśli nie chcesz robić nowych rzeczy, bo te, które dobrze znasz są zbyt dobre by je porzucić? Cóż, musisz nakłonić czytelników, by też zostali psychofanami Katowic 😉 Tym bardziej, że to miasto zmienia się jak w kalejdoskopie i to zawsze na lepsze. Podejrzewam, że gdyby zsumować wszystkie moje wycieczki do Katowic, uzbierałoby się ich około dwudziestu. Ostatnio nawet wysłali mnie z pracy jako eksperta (lol, to akurat gruba przesada, ale hajs się musi zgadzać, to co się będę kłócić). Dlatego uznałam, że nie będę się ograniczać i podzielę się z wami miejscami, które odwiedziłam tego lata. Część znałam już wcześniej, o części dowiedziałam się pisząc raport o Kato, a jeszcze inne wpadły mi w oko przypadkiem, podczas szwendania się po mieście, czyli mojego ulubionego wakacyjnego zajęcia.

 

Dziękuję, dobranoc

Nie, nie jeszcze nie kończymy. Ale zanim zapomnę chcę się z wami podzielić bardzo godną noclegownią. Poszukiwanie miejsca do spania podczas Taurona co roku wygląda tak samo. Bilet kupuję jak tylko je rzucą, bo wiem, że i tak pojadę. Wtedy też rozpoczynam poszukiwania chętnych na wyjazd, żeby razem klepnąć nocleg. Pół roku przed festiwalem stwierdzam, że już czas zaklepać nocleg bo potem nie będzie. Dwa miesiące przed festiwalem stwierdzam, że teraz to już na pewno trzeba coś zarezerwować. Miesiąc przed festiwalem w końcu deklaruje się ekipa i bierzemy to, co zostało, bo już nie ma wyboru. Na szczęście w tym roku na dobre nam to wyszło, bo jakimś cudem Matylda trafiła na noclegi na Słowackiego 16, które nikomu innemu nie wyświetliły się na Bookingu (czary? zapewne). My wylądowałyśmy w części hostelowej, czyli Pinball Rooms. Mimo braku pokojów pięcioosobowych w ofercie, nie było problemu z dorzuceniem dostawki, a miejsca w pokoju było na tyle dużo, że nawet dodatkowe łóżko nie przeszkadzało w jego użytkowaniu. Największym plusem tego miejsca był totalny brak życia. Innych gości spotkałam może ze dwa razy, a kolejki do łazienki nie widziałam nigdy. W pokoju są duże szafy, wygodne łóżka-trumienki z zasłonką (można odsypiać festiwal pół dnia), klima (niezbędna w warunkach klimatycznego końca świata) i mini lodówka (gin świetnie się w środku bawił). Plus za codziennie wymieniany baniak z wodą, dzięki któremu nikt nie musiał kupować mineralki w plastiku.

 

Rozrywki dla tych, co w Kato byli nie raz

Jeśli, tak jak ja, w Muzeum Śląskim byliście pięć razy, na Nikiszowcu 12, w Szybie Wilson 3, Spodek znacie jak własną kieszeń, a w Fabryce Porcelany jecie pizzę przy każdej okazji, to nie lękajcie się! Wciąż jest dla was nadzieja na odkrycie czegoś nowego! Natomiast jeśli żadna z wymienionych powyżej rzeczy nic Wam nie mówi, to koniecznie zajrzyjcie do mojego poprzedniego posta o katowickich atrakcjach. Aha, to że już tam byliście wcale nie znaczy, że nic ciekawego już tam nie odkryjecie.

 

A jak nie Nikiszowiec to co? W pierwszej kolejności sprawdźcie czy możecie się wbić na Piastowską, bo to totalny sztos, ale jeśli to się nie powiedzie, to polecam wycieczkę tropem street artu w centrum miasta. Oczywiście wycieczkę nieplanowaną, bo najlepsze rzeczy czyhają w ukryciu. Przyglądajcie się więc uważnie ścianom (bo możecie natrafić na świńskie nosy i różne wyklejanki), zaglądajcie w bramy (moje tegoroczne odkrycie to przyjazne potwory wymalowane na podwórku w ulicy Tylnej Mariackiej), spoglądajcie w górę na balkony (gdzie czyhają rozebrani różowi panowie) i otwierajcie niepozorne metalowe skrzynki (rozglądajcie się po ścianach na rogu ulic Świętego Stanisława i Mariackiej).

 

A jeśli z małymi, ukrytymi elementami macie problem, nie lękajcie się, Katowice mają dla was w zanadrzu mnóstwo efektownych murali, których nie sposób przegapić. Osobna kategoria to mozaiki. Tych szukajcie na budynku Szkoły Muzycznej i w jego okolicy. Koniecznie dajcie też znać jakie skarby udało wam się wypatrzeć.

 

Z rzeczy lepiej znanych, ale może nie do końca oczywistych, które mi nieodłącznie kojarzą się z festiwalowym życiem, polecam odwiedzić też Sztauwajery, czyli kontenery w parku Trzy Stawy, w których znajdziecie bary i knajpy, a w trakcie Taurona również imprezy towarzyszące. No i z pewnością nie zapomnijcie nawiedzić neonu Zachód Słońca, który to zwykle widują w warunkach wschodu, ale przynajmniej drugi człon się zgadza. To tu, wracając z koncertów robimy sobie zawsze kończące dzień selfie, żeby na drugi dzień móc na nie spojrzeć i ocenić swój stan. A jeśli po godzinach podrygiwania pod sceną nogi bolą was tak, że nie dacie rady dojść do domu, to zawsze możecie zalec pod palmą. Uważajcie tylko na gang bagietek! No dobra, teraz mnie to bawi, ale kiedy w sobotę o świcie wracałyśmy przez centrum w towarzystwie nawalonych jak szpadle kolesi ganiających się z kijami baseballowymi, to wcale nie było nam do śmiechu. Może lepiej jednak weźcie taxi.

 

Fancy shopping vs. turystyka ciuchlandowa

Czas na pamiątki? Mam dla was dwie opcje. Pierwsza, bardziej oczywista, to wizyta w Geszefcie (a przy okazji poszwendanie się po podwórkach bloków w okolicy). Znajdziecie tam sporo lokalnego dobra – ciuchy, książki, ceramikę, biżuterię, zabawki i mnóstwo innych gadżetów. To kopalnia pomysłów na prezenty dla znajomych i dla siebie. Jeśli tęsknicie za Kato za każdym razem, gdy wsiadacie w pociąg do domu, sprawcie sobie świeczkę pachnącą Śląskiem, wisiorek z węgla albo moje ulubione landrynki – Szkloki rabarbarowe.

 

A jeśli hipsterskie sklepy was nie kręcą, to może ciuchland? Ja tam jestem fanką odwiedzania lumpeksów w miejscowościach, gdzie ceny są normalne (a.k.a. wszędzie tylko nie w Warszawie), a ciuchy nie przebrane przez hipsterów. Podczas tej wycieczki niestety nie udało mi się upolować nic sensownego mimo odwiedzenia trzech różnych ciuchlandów. Natomiast największe szanse będziecie mieć w dwupoziomowym lumpeksie „Dyskont” w Domu Handlowym Ślązak na ul. Mickiewicza 7. Przede wszystkim doceniam to, że ktoś cierpi na tę samą odmianę nerwicy natręctw co ja i rozwiesił wszystkie ciuchy według kolorów. Ciuchland typu tęcza? Tak trzeba żyć!

 

A może jednak Nikiszowiec? Tylko trochę inaczej!

Ja Nikiszowiec odwiedzam przy każdej nadarzającej się okazji (głównie w celach obiadowych, ale ładnie też tam jest!) i jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze można się wbić na dni sąsiada, a podążając za zapachem najintensywniejszego schabowego, spostrzec epicki balkon, który do tej pory jakoś udawało wam się przeoczyć. A może nie zwróciliście dotychczas uwagi na idealny design budynku Lodowiska Jantor? Przykład życiowego podejścia „bardzo się starałem, a wyszło jak zwykle”.

 

Jeśli nigdy nie byliście, to koniecznie zajrzyjcie też do Działu Etnologii Miasta Muzeum Historii Katowic.  Znajdziecie tu kilka wystaw stałych: „U nas w doma na Nikiszu” poświęconą życiu codziennemu lokalsów, „Wody i mydło najlepsze bielidło”, z której wyjdziecie czując się jak wyprani w Perwollu, no i hit sezonu, którego nie wolno odpuszczać – „Wokół Mistrzów Grupy Janowskiej”. Tą ostatnią Maciej, któremu raz na ruski rok zdarza się coś tu napisać, podsumował słowami „Górnictwo creepy w chuj”. Nic więcej nie musicie wiedzieć.

 

A jak już tu jesteście, to koniecznie wpadnijcie na wspomniany wcześniej deser. Oraz niewspomniane wcześniej dwa desery i sześć kieliszków prosecco z owocami. Obiad oczywiście w Cafe Byfyj, o której pisałam już w zeszłorocznym przewodniku po Kato. Dla tych, którzy nigdy nie próbowali śląskiej kuchni, pozycja obowiązkowa, czyli rolada z kluskami śląskimi i modrą kapustą. Dla tych, którzy już tu byli, cierpią na „niejadztwo” wywołane upałami lub nie szanują mięsa, polecam wprowadzoną w tym roku „mini wersję”, czyli same kluski z sosem do wyboru. Zawsze maja tu też spoko zupy. I przypadkiem nie zapomnijcie zamówić bezy większej niż moja głowa! Jakbyście mnie szukali za rok w czasie Taurona, to na pewno tu będę. Z towarzyszkami podróży jesteśmy już umówione na sałatkę podpatrzoną na sąsiednim stoliku.

 

Na trawienie dobrze wam zrobi kawa. Zajrzyjcie więc po sąsiedzku do Zillmann Tea&Coffee. Klimatyczne wnętrze, dobra kawa, dla tych bardziej zmęczonych festiwalowym życiem jest też piwko, ale co najważniejsze latem są tu też epickie lody z lodziarni Mint. Pożarłam tu najlepszy w życiu sorbet rabarbarowy, który smakował jak prawdziwy rabarbar (czyli kwasiura! mniam!) oraz bardzo zacne lody o smaku palonego masła.

 

Ceramika i konie, czyli gdzie na drinka w Kato?

Osobiście w turystyce wyznaję system nagród. Za przebycie odpowiedniej ilości kilometrów na piechotę należy się nagroda w postaci alkoholu. I tu mam dla was dwie propozycje – tańszą i droższą. Zacznijmy od droższej (póki jeszcze macie hajs). A tu najpierw zagadka. Mam dla was propozycję knajpy ze świetnym mezze i wybornymi drinkami, ale musicie sami rozszyfrować jej nazwę. Logo wygląda następująco:

 

Żartuję. Przecież nie jestem potworem. To restauracja i koktajl bar Amfora. Ale serio, udało wam się to rozszyfrować? Bo nam nie. Jestem przekonana, że pracownicy tego zacnego przybytku tez nie mają pojęcia jak nazywa się ich miejsce pracy. Artysta plastyk grubo pojechał z czcionkami. Nie wiem czy to kwestia niezrozumiałego logo czy cen (które są zdecydowanie bardziej warszawskie niż w pozostałych odwiedzonych przez nas lokalach), ale w czwartek o 20 nie zastałyśmy w środku żywego ducha. A lokal jest spory, w dodatku an samym końcu skrywa się ogródek. Szkoda, bo karmią naprawdę dobrze, obsługa jest przemiła i nie gardzi ludźmi-sucharami (nie mogłam się powstrzymać i musiałam koktajl Ogrody Semiramidy zamówić jako „Ogrody Ceramiki”) i robi świetne drinki, również spoza karty. Po moich kosztownych researchach warszawskich koktajl barów (do przeczytania TUTAJ oraz TUTAJ) mam już co nieco rozeznanie w temacie i muszę przyznać, że te serwowane w Amforze nie odstępują najlepiej ocenianym trunkom z moich zestawień. Koniecznie tam zajrzyjcie!

 

Tym, którzy woleli by jednak przyoszczędzić na alko, polecam położone tuż obok miejsce o zagadkowej nazwie Drzwi Zwane Koniem. Za piwo zapłacicie tu raptem 6 złotych (czy ktoś jeszcze pamięta te czasy?!), a za drinka kilkanaście. Przy czym jedno i drugie jest naprawdę spoko. Wiem co mówię, w ciągu dwóch dni byłyśmy tu dwa razy i wypróbowałyśmy całą kartę 😉 Osobiście najbardziej podszedł mi orientalny koktajl autorski Ichigo Sawa na sake, ale przyjemnie popijało się też Drzwi Zwane Jednorożcem (wchodzi jak lemoniadka!). Za to zwolenniczki bourbonu polecają Psotnicę. Jedzenie na pusty żołądek nie służy zdrowiu, dlatego nażarłyśmy się tu jak dzikie wieprze. Nie jest to trudne, bo porcje są OGROMNE, a frytki podają tu w autentycznych wiadrach. Do tego dodajcie sobie jeszcze klimatyczny i mega wielki ogródek i macie przepis na lokal idealny.

 

Śniadanie, obiad, drugi obiad, deser, trzeci obiad…

Przeraziliście się, że umieram, bo opisałam strasznie mało jedzenia jak na swoje standardy? Bez obaw! Na blogu, jak na talerzu, najlepszy kąsek zostawiam na koniec. Dlatego teraz w jednym rzucie dostaniecie pozostałe odwiedzone przez nas knajpy. W przypadku śniadań postawiłyśmy na miejscówki znane, lubiane i opisane w poprzednim poście, czyli Synergię Dobre Miejsce oraz „Bajglodajnię” 3 Siostry. Jedyną nowością był mega popularny Kafej, do którego co roku chciałam się wybrać, ale zawsze odstraszały mnie tłumy. Tłumy były i tym razem, ale dla odmiany postanowiłam się nie poddać. I bardzo dobrze! Karmią tam doskonale. Wnętrze jest piękne. Kawa pyszna. Menu ciekawe i rozbudowane. W dodatku śniadania podają tu przez cały dzień. Czego więcej chcieć od życia? No może nieco krótszego stania w kolejce. Poza tym ideolo.

 

Jeśli śniadaniowa porcja kawy was nie ożywi, to zapodajcie sobie kolejną dawkę. Polecam mrożoną w Samych Maszketach (ale ostrzegam, że tylko ludziom o naprawdę silnej woli uda się opuścić ten lokal bez pożarcia czegoś słodkiego) albo tonic espresso czy jeszcze bardziej orzeźwiającą wersję espresso ze świeżo wyciskanym sokiem pomarańczowym w Kawiarni Fotograficznej. Nie ma nic lepszego na upały! A nie, jest. Lody! Te polecam wam w lodziarni Istne. Przeróżne smaki, kolorowe rożki i zawsze przynajmniej jeden smak wegański. Mi najbardziej wjechała kwaśna jagoda. Mniam!

 

Na koniec został mi do opisania jeszcze jeden obiad z miejsca, o którym bardzo dużo słyszałam, a raz nawet próbowałam tam zjeść, ale wtedy się nie powiodło (zamówienie było gotowe dużo po przewidywanym czasie i musiałam już uciec na pociąg). Tym razem postanowiłam sobie odbić wszelkie niepowodzenia i wpadłam na pickę do Len Arte jeszcze w czwartek, zanim zjechali się festiwalowicze. Wszystkie peany na temat tego miejsca są w pełni zasłużone. Pizza jest pyszna! Dla wyrównania smaków zdecydowałyśmy się z Doris na delikatną i klasyczną Bufalinę oraz intensywnie truflową Ai Tartufi e Prosciutto. Obie zjadłyśmy na pół i to było idealne rozwiązanie. Cieniutkie ciasto, świeże dodatki i zimne włoskie piwo. Niewiele rzeczy w życiu tak mnie uszczęśliwia 😉

I to by było na tyle! Jakimś cudem, mimo tego, że w Kato jestem przynajmniej raz w roku, znowu udało mi się stworzyć posta długości magisterki. Mam nadzieję, że moje rekomendacje wam się przydadzą i zdecydowanie zachęcam do odwiedzenia tego miasta. To jedno z moich ulubionych.