Sytuacja jest nietypowa. Jako blogerka podróżnicza, ewentualnie badająca scenę rozrywkową w Warszawie nie mam wam za wiele do zaoferowania w dobie globalnej pandemii, zamkniętych granic, knajp, barów i wszelkich miejscówek artystyczno-kulturalnych. Co gorsze, pierwsze miejsce, które mam do opisania, to równocześnie ostatnie miejsce, które ktokolwiek chciałby teraz odwiedzać – Włochy. Jak z tego wybrnąć? Zamiast pisać przewodnik po Mediolanie, Bergamo i okolicach jeziora Como, po prostu opowiem wam historię z Italią w tle. Powiem wam jak to się w ogóle stało, że tam trafiłam. A przede wszystkim z kim! Bo nie był to taki typowy wyjazd.

Od czego się zaczęło? Od Instagrama. Jak na opowieść XXI-wieczną przystało. Dawno, dawno temu, kiedy Mięta nie był jeszcze poważnym człowiekiem (a.k.a. nie pracował na etacie) mieliśmy taką fantazję, żeby się zrywać o 4 nad ranem i jeździć na jakieś zadupie pod Warszawą robić zdjęcia o wschodzie słońca. Które to zresztą możecie oglądać w naszym portfolio. Któregoś dnia pod foteczką z porannych wojaży opublikowaną na Insta pojawił się komentarz autorstwa niejakiej Mariny Furdyny o treści „Zabierz mnie tam (płacę w cheetosach)”. Cóż było robić? Cheetosów się nie odmawia. Szybka wymiana zdań: „gdzie mieszkasz?”, „tu i tu”, „bądź pod blokiem jutro o 4:15”, „dobra”. No i była. Wsiadła do samochodu z dwójką podejrzanych blogierów i pojechała do Habdzina (lol, destynacja roku). Pewnie zadajecie sobie jedno, bardzo istotne pytanie: czy miała Cheetosy? Otóż nie, kurwa! Nie miała.

 

Dream team: Marinara, Luigi & Kevin

Zniewaga w postaci braku chipsów została jednak szybko wybaczona, bo pojawiła się propozycja wyjazdu w nieznane z obcymi babami. Ustalenia i tym razem wyglądały podobnie. Na Whatsappie pojawiła mi się konwersacja prowadzona przez Marinę (a.k.a. Marinarę) i jeszcze dwie dziewczyny, których nie znałam – Luizę (a.k.a Luigi) i Karolę (a.k.a. Kevina, co prawda to miano zyskała dopiero na kolejnym wyjeździe, ale to jest jeden wielki spojler, że wakacje się udały, skoro były następne, więc dla podtrzymania dramatyzmu udawajcie, że tego nie wiecie!). Gadka była krótka.

Marina: Kupuję bilety na weekendowy wyjazd do Bergamo, chcesz?

Ja: Kiedy?

Marina: Nie interesuj się.

Ja: A to chcę.

I pojechałyśmy! Cztery baby. Znające się z Instagrama. Ledwo. Sami przyznacie, mogło skończyć się tragedią. Wydrapywaniem sobie nawzajem oczu korkociągiem. Albo co gorsza jedną dziunią, która na wakacje jeździ dla lansu i na shopping, a nie żeby wstawać o nieludzkiej porze, robić zdjęcia i chodzić 25 km dziennie piechotą. A jednak, jakimś cudownym zrządzeniem losu okazało się, że to epicki dream team, który z pieśnią (Erosa Ramazzotiego) na ustach wyruszył na podbój kraju pizzy.

 

 

Mediolan – kraina grzybów

Wizzairem (za jakiś śmieszny hajs) poleciałyśmy do Bergamo i od razu wsiadłyśmy w busa, który za 5,5 euro zawiózł nas z lotniska do centrum Mediolanu. Tu szybka przesiadka w metro (warto kupić sobie bilet dobowy za 11 euro, dwudniowy za 17 euro lub trzydniowy za 19 euro, w zależności od potrzeb), żeby dotrzeć do naszego Airbnb, które polecamy, bo jest ogromne i posiada dwie łazienki (rozwiązanie idealne przy czterech babach). Na tym etapie przetestowałyśmy czy Marina naprawdę mówi po włosku, czy tylko tak szpanowała (sprawnie załatwiła sprawę niedziałającego zamka w drzwiach, więc terminologię ślusarską ma opanowaną, polecam tego Allegrowicza). A żeby godnie zakończyć dzień, udałyśmy się na romantyczny spacer w deszczu oraz bardzo dobrą (ale nie najlepszą jaką jadłyśmy w Mediolanie) pizzę w kulturowym Piz. Deszcz okazał się zbawienny, bo udało nam się wbić bez kolejki (co podobno się nie zdarza). Wbijajcie tu dla atmosfery i szalonych ścian, dla focacci na dzień dobry i domowej naleweczki na do widzenia (smaki różne, my dostałyśmy nutellę ze spirytusem).

 

 

Następny (i każdy dzień) zaczęłyśmy tak, jak to we Włoszech należy uczynić – od kawy i rogalika w kawiarni na rogu ulicy. A potem to już w drogę. Bez szczególnego planu. Po prostu łażenie, kawa, gapienie się na dobrze ubranych Włochów i zaglądanie w śliczne wystawy, łażenie, kawa, łażenie, bardzo dobra focaccia na wynos w Tamandi i więcej łażenia. Aha, jeszcze spora dawka pajacowania i robienia zdjęć. Także ja wam tu po prostu wrzucę te zdjęcia i nie będę niepotrzebnie pitolić.

 

 

Odhaczyłyśmy wszystko co trzeba (Katedrę, galerię Wiktora Emanuela II, w której Moncler akurat urządzał jakiś pokaz-performance, La Scalę, chociaż tylko z zewnątrz), a oprócz tego jeszcze kilka sztosów. Ja chciałam zobaczyć porośnięte zieleniną budynki Bosco Verticale, dziewczyny chciały zajść na shopping do drogerii Kiko. Jak się okazało połączenie tych atrakcji okazało się dość proste. Wystarczy kupić dziwaczną zieloną szminkę, a potem w miejskim lesie wtopić się w tło 😉 Aha, potem koniecznie trzeba wpaść na domowy makaron do obleganej przez lokalsów knajpy I nusc. Tylko nie jedzcie za dużo, żeby starczyło wam miejsca na ucztę w rodzinnej trattorii La Magolfa. Tam pożarłyśmy niezdrowe ilości pizzy i dla pewności dopchnęłyśmy jeszcze tiramisu. A potem umarłyśmy. Ale szczęśliwe!

 

Ale najważniejsza mediolańska atrakcja dopiero przed nami! Bo w całym tym ćwiczeniu chodziło o to, żeby odwiedzić Fondazione Prada. No to teraz hint życia: żeby cieszyć się psychodelicznymi grzybami na suficie, podziwiać wielkie cukierki i eleganckie stare samochody wystarczy wybrać się do galerii w piątek wieczorem. Większość ludzi wbija tam jednak przed zachodem słońca, żeby zobaczyć połyskującą w słońcu złotą fasadę budynku. Natomiast w piątkowy wieczór wszyscy myślą już tylko o imprezowaniu i planują weekend, więc w Fondazione Prada jest zupełnie pusto! Bez tłumów udało nam się też zasiąść w Barze Luce, zaprojektowanym przez Wesa Andersona, w którym zwykle ciężko wsadzić szpilkę. Aha, ważne info jest takie, że bar funkcjonował tylko do końca zeszłego roku (był częścią towarzyszącej wystawy, której kuratorem był Anderson, tej o której wspominałam przy okazji wycieczki do Wiednia), więc możecie sobie go już tylko podziwiać na zdjęciach.

 

Como i Lecco – chillout nad jeziorem

Kończymy z Mediolanem. Wstajemy o 6, wsiadamy w pierwszy pociąg do Como i ruszamy szukać George’a Clooneya. No dobra, wstałyśmy o 7, wsiadłyśmy w drugi albo i trzeci pociąg (bo jesteśmy na wakacjach), a bardziej niż celebryckie domy interesowało nas picie kawy wylegując się w słońcu. Jedzie się jakieś 2 i pół godziny (więc kupcie sobie rogala na drogę!), a bilet kosztuje ok. 6 euro w jedną stronę. A co tam robić jak już dotrzecie? Przechadzać się, jeść kolejne rogale, popijać kawę w słońcu, gapić się na ludzi, leżeć na chodniku w towarzystwie byczka, liczyć jachty. W sumie to tyle. My pojechałyśmy bez konkretnych planów. Po prostu liczyłyśmy na słońce. I to nam się udało!

Como jest malutkie, a możliwości szwendania się ograniczone, dlatego jak tylko zacznie wam się nudzić wsiądźcie w jakiś środek transportu do innej nadjeziornej miejscowości – Lecco. Do wyboru macie drogę wodną (szybszą, podobno bardzo widokową, ale droższą) lub lądową (dłuższą, nieszczególnie fascynującą, za to tanią). My zdecydowałyśmy się na opcję dla biedoty, czyli wsiadłyśmy w busa na dworcu tuż obok kolejowego (gdzie wysiedliście rano z pociągu), ale jeśli macie w kieszeni jakieś nadwyżkowe monety, to radziłabym jednak opcję wodną, o której słyszałam same dobre rzeczy. Dlaczego? Widoki to raz, w sumie na jeziorze każdy w życiu był, więc przepłynięcie się po Como raczej nie odmieni waszego życia. Ważniejszą kwestią jest czas. Autobusem z Como do Lecco jeżdżą raczej lokalsi, więc nie jedzie najkrótszą możliwą drogą, a zahacza o każdą mieścinę na trasie. Jedyny plus jest taki, że przez 1,5 godziny kluczenia możecie się wyspać. Ale chyba lepiej to jednak załatwić w nocy, a w dzień mieć więcej czasu na łażenie i jedzenie.

 

 

My do Lecco dotarłyśmy tuż przed zachodem słońca, więc przeszłyśmy się szybko główną uliczką, pożarłyśmy lody, a potem już tylko spacerowałyśmy brzegiem jeziora łapiąc ostatnie promienie na tle gór. Piękne miejsce! Naprawdę warto tu podjechać nawet na chwilę. Popatrzeć na białe szmaty pojedynczych żaglówek (pojedyncze były w listopadzie, podejrzewam, że w lecie wygląda to zupełnie inaczej) i pomarzyć o jakimś rejsie 😉

 

 

Po zachodzie słońca wsiadłyśmy w Lecco w pociąg i wróciłyśmy do Mediolanu. Cena i czas podróży jest (prawie?) taki sam jak do Como. Miałyśmy w planach jeszcze jakąś nocną wyżerkę, ale do Airbnb dotarłyśmy tak zmęczone, że zaległyśmy na kanapach z winem i memami.

 

Bergamo – stylowe dziadki i pachnący chleb

Ostatni dzień spędziłyśmy w Bergamo. A w zasadzie pół dnia, bo samolot powrotny miałyśmy o 17. Tym razem na serio zerwałyśmy się więc jak najprędzej, spakowałyśmy graty i pojechałyśmy na dworzec. A tam… okazało się, że nasz pociąg ma półtorej godziny opóźnienia. Typóweczka. Kupiłyśmy rogale na pocieszenie (wiadomo!), odczekałyśmy swoje, a gdy w końcu dotarłyśmy do Bergamo wszystko musiałyśmy ogarniać na niezłym speedzie. Po kilkunastu minutach poszukiwań udało nam się namierzyć szafki do przechowywania bagażu (nie są w tym samym budynku co dworzec, ale na przeciwko i nie w samym budynku, tylko na zewnątrz, schowane za bramą). Wrzuciłyśmy tam naszą walizkę, kupiłyśmy bilet dobowy na komunikację miejską (za 5 euro możecie jeździć wszystkim, w tym kolejką na górę, do Starego Miasta oraz autobusem na lotnisko) i pomknęłyśmy w stronę dwupoziomowej Starówki na wzgórzu. Tam czekało na nas kolejne niepowodzenie – trzy autokary pełne geriatrii, która też chciała wjechać na górę. Postałyśmy chwilę w kolejce, po czym uznałyśmy, że w ogóle się nie przesuwa i nie ma rady, trzeba zasuwać pod górę piechotą. Podobno fitness jeszcze nikogo nie zabił.

 

 

Zziajane jak mopsy dotarłyśmy na górę. Widoki były piękne, ludzie stylowi, słońce grzało. Na ulicach w pierwszej kolejności uwagę zwracały tłumy odpicowanych ludzi prezentujących kreacje w promieniach słońca (wspominałam, że była niedziela?), a potem zapach świeżego chleba i naszych ukochanych rogali! Pierwszy przystanek to obowiązkowo kawiarnia. Szybkie espresso i w drogę. Dla pokrzepienia serc kupiłyśmy wielką torbę różnych słodkich wypieków i poszłyśmy do wagonika, który miał nas zawieźć jeszcze wyżej. Jak już się pewnie spodziewacie, to się nie mogło udać w tym dniu pełnym małych niepowodzeń. Oczywiście okazało się, że górna kolejka nie działa, bo jest poza sezonem, więc ją remontują. No to co, piechotką jeszcze wyżej? Wiadomo!

 

 

Bez obaw, wagonikiem w końcu też się przejechałyśmy. Na dół. Po tym jak już zrobiłyśmy te wszystkie kilometry pod górę w pełnym słońcu. Cóż, może chociaż z 1/4 pożartych rogalików udało nam się w ten sposób spalić. Z lekkim niedosytem pomknęłyśmy z powrotem na dworzec po naszą walizkę, a tam złapałyśmy autobus na lotnisko. Na szczęście, ta część dnia potoczyła się już bez żadnych przykrych niespodzianek. Na pewno jednak wrócimy do Bergamo, bo zasługuje na więcej uwagi. No i mamy tam jeszcze trochę do zjedzenia. Może tylko następnym razem zaplanujemy wycieczkę tak, żeby być tam we wtorek rano a nie w niedzielne popołudnie. Do pnących się w górę wąskich uliczek jakoś bardziej pasuje atmosfera chilloutu.

 

 

Ave gluten i do zobaczenia na kolejnych wakacjach kiedy już się skończy wirusowa apokalipsa!

A dopóki siedzicie w domu polecam zacieśnianie Instagramowych znajomości. Kto wie, może ta laska, która właśnie skomentowała wam zdjęcie okaże się idealną towarzyszką podróży 😉 Ja tymczasem żegnam i idę szukać tanich lotów z wypróbowanym kolektywem 'Grazie Resistere’!