Naszą wyprawę „Delicją” zaczynamy w Ułan Bator. Robimy zapasy jedzeniowe i inne w dużym supermarkecie. Polecam kupić tam wszystko ponieważ, później nawet w „większych” miastach, zaopatrzenie w sklepach jest słabe. Jeśli macie miejsce w bagażniku tak jak my, kupcie od razu wszystko co potrzebujecie, a się nie zepsuje. Największy problem w dalszej podróży jest z warzywami. W sklepikach znaleźć można, tak jak uprzedzała nas Pyry, ziemniaki, cebulę i kapustę. Z chlebem też nie jest łatwo, bo w Mongolii raczej się go nie je.

Naszą prawie trzytygodniową wyprawę po Mongolii odbyliśmy w czerwcu. Wstępne informacje o tym jak się przemieszczaliśmy, w jaki sposób zorganizowaliśmy wyjazd, gdzie spaliśmy i co spakowaliśmy przed wyjazdem znajdziecie w tym wpisie. Osobno opisaliśmy Ułan Bator, więc po info co tam robić zapraszamy tutaj. A teraz kolejny odcinek przygód na trasie. W tym wpisie znajdziecie info o tym co robić na południu Mongolii, jakie warunki panują na Gobi i czy rozstawianie namiotu na pustyni to taka prosta sprawa.

Ahoj przygodo!

Już po kilkudziesięciu kilometrach jazdy łapiemy gumę. Gwóźdź w oponie. Jedziemy do pierwszej z brzegu wulkanizacji, których w małych miastach jest od groma tak samo jak serwisów samochodowych. 20 minut i gotowe. Ruszamy. Nie mija godzina i znów guma. W środku stepu. Z przodu nic i z tyłu… też nic. Opona nie nadaje się do dalszej jazdy – wybuchła. Zmieniamy na dojazdówkę i jazda.

Mongolia

Pierwszym postojem jest Cagaan Suvraga, czyli mały wielki kanion. Widok z góry jest niesamowity. Wyrzeźbione przez wodę „kanały” robią wielkie wrażenie, szczególnie, że ziemia tutaj jest kolorowa. Po sesji zdjęciowej i wspinaniu się w miejsca dość niedostępne, decydujemy się tu przenocować. W tym celu zjeżdżamy na dół. Rano będziemy próbować łapać wschód słońca. Noc spędzamy w namiotach u podnóża kolorowych skał. Nasz kierowca nie idzie spać dopóki my nie położymy się do „łóżek”. Odczuwając pewną presję, kładziemy się dość wcześnie. Namiot można rozstawić gdzie się chce. Nikt nie zwraca na to uwagi, chyba że jest to pastwisko, gdzie pasą się konie czy inne zwierzęta mieszkańców pobliskich jurt. Wtedy trzeba spytać o pozwolenie na rozbicie się na ich terenie.

 Cagaan Suvraga

Cagaan Suvraga
Obiad gotujemy na polowej kuchni, siedząc na zdobycznym kocyku z Air China. Przenośna kuchenka na butle gazowe jak do nabijania zapalniczek robi robotę i wcinamy nasz pierwszy na tym wyjeździe makaronik. Nawet Pan kierowca się załapuje. W nocy bardzo silnie wieje i okazuje się, że rozstawiliśmy nasze namioty trochę za bardzo frywolnie. Następnym razem robimy to bardzo dokładnie i wbijamy wszystkie śledzie. Wschód słońca nie zdobyty w związku z ponurymi chmurami, ale rano i tak udało nam się zrobić trochę ciekawych fotek.

Mongolia namiot

Jedziemy dalej. W Dalandzangad zatrzymujemy się żeby wziąć prysznic. 3000 tugrików. Jest ciepła woda więc pluskamy się ile wlezie. Toaleta? Jest na zewnątrz. Pilnuje jej pies na łańcuchu, bo może ktoś by chciał podwędzić drewnianą budkę. W mieście uzupełniamy też zapasy, szczególnie wody, której schodzi nam najwięcej i do picia i do gotowania. Trochę żałujemy, że w UB nie kupiliśmy więcej warzyw, bo w Dalandzangad wcale nie ma wielkiego wyboru. Po lunchu składającym się z buuzów (pierogi z baraniną) i ziemniaczanej sałatki z majonezem ruszamy dalej. #ziemniakimożeszzostawić

Yolin Am – lodowa kraina

Po kolejnych kilku godzinach w aucie dojeżdżamy do doliny Yolin Am. Dookoła jest całkiem zielono. Jeszcze. Wycieczkę do lodowej przełęczy Yolin Am można odbyć pieszo lub na koniach. Wybieramy pierwszy wariant ponieważ wiemy od naszych informatorek, że warto przejść się dalej doliną niż inni turyści. Yolin Am, to dolina która zimą jest całkowicie pokryta lodem. Koniec czerwca to chyba już ostatni moment żeby zobaczyć chociaż resztki lodu. Nam się udało.

Yolyn Am

Yolyn Am

Yolyn Am

Yolyn Am
Idąc spacerem wzdłuż strumienia, mijamy pasące się krowy oraz turystów na koniach. Dochodzimy do momentu gdzie strumień zaczyna być skuty lodem. Wielkie lodowe nawisy robią wrażenie. Widok musi być jeszcze bardziej spektakularny zimą. Idziemy po lodzie, ślizgając się i uważając żeby lód nie załamał się pod nami. Mamy trekingowe buty, ale i tak nie jest łatwo. Odwracam głowę i widzę ludzi w adidasach, które działają jak łyżwy. No cóż, wychodzi na to, że nie tylko u nas turyści chodzą po górach w sandałach i trampkach :D. Dochodzimy do końca lodowej krainy gdzie wszyscy turyści zawracają, ale my postanawiamy iść dalej. I słusznie. Piękna dolina ciągnie się jeszcze daleko za strumieniem i nie ma w niej żywej duszy. Cisza i spokój. Ponieważ jest dość późno i zaczyna padać zawracamy.

Yolyn Am

Kierowca podwozi nas do wjazdu do rezerwatu gdzie znajduje się lokalne muzeum historii naturalnej. Polecam bo jest to hit. Dawno się tak nie uśmiałam. W muzeum można oglądać zwierzęta, które żyją lub żyły na tych terenach. Są też informacje o dinozaurach. Sęk w tym, że zwierzęta są tak fatalnie wypchane, że każde z nich wywołuje u nas salwę śmiechu. Co tu dużo pisać, zobaczcie sami na zdjęciach.

Yolyn Am

Yolyn Am

Yolyn Am

Kolejną noc spędzamy w namiocie. Tym razem rozkładamy się na górce w której jest pełno dziur – to norki małych gryzoni, które wyglądają jak połączenie świnki morskiej z pieskiem preriowym. Uciekają w popłochu z każdym zrobionym przez nas krokiem. Dzisiejsza kolacja to jakże wykwintne gorące kubki oraz zupki chińskie z torebek. Om nom nom. Wieczór kończymy grając w mini karty w mini namiocie. Prawie całą noc pada deszcz i mocno wieje, ale tym razem nasze namioty są dobrze przymocowane. Rano jest dość zimno więc opatuleni w kurtki i czapki składamy z Sebą mokre namioty, a Balmas robi śniadanie.

Yolyn Am

Yolyn Am

Yolyn Am

Khongorin Els, czyli kupa piasku

Jedziemy i długo, długo nic. Trawa, niebo. Momentami wydaje się jakby w oddali było widać morze, ale to tylko złudzenie, to nadal trawa. Btw, to właśnie dlatego jak spytacie Mongoła jaki kolor ma trawa, to odpowie, że niebieski. Kierujemy się na Gobi. Po kilku godzinach bez niczego w zasięgu wzroku, w końcu pojawiają się góry, które potem okazują się gigantycznymi wydmami. To nasz cel. Po drodze spotykamy Francuza pokonującego Mongolię na rowerze. Życzymy mu szerokiej drogi. I powodzenia w 40 stopniowym upale.

Khongorin Els

Khongorin Els

Pan kierowca dowozi nas do podnóża wielkich wydm Khongoryn Els. Wydmy te nazywane są również śpiewającymi wydmami. Kiedy silny wiatr przesuwa piasek, wydaje on ciekawe dźwięki, które słychać na wydmach. Wydmy ciągną się na przestrzeni 100km, a ich wysokość sięga nawet 300 metrów. Zakładamy buty trekkingowe i ruszamy na zdobycie szczytu. Uzbrajamy się w zapas wody, smarujemy kremami, zakładamy czapki. Słońce nieźle praży.

Wejście na górę zajmuje nam około 45 minut. Każdy krok powoduje obsunięcie piasku, a tym samym i naszej stopy, więc wspinaczka nie należy do najłatwiejszych. Nie oszukujmy się – nasza kondycja nie należy też do najlepszych 😉 Trochę zrzędzimy, trochę przeklinamy tą wielką kupę piasku, ale warto. Warto, bo widok z góry jest niesamowity i nie ważne, że wiatr sypie piachem w oczy. Siedząc tak na górze dostrzegamy pewnego pana który w samych krótkich spodenkach i sandałach zasuwa jak burza pod górę. Chwila moment i jest obok nas. WTF??!! Jak on to zrobił??

Khongorin Els

Khongorin Els

Schodzenie to już inna bajka. Seba próbuje zjazdu na folii, co kończy się zbieraniem jej z połowy wydmy. Trochę zbiegamy, trochę się zsuwamy, każdy swoim sposobem. Super byłby się poturlać, ale wizja piasku wszędzie jakoś mnie nie przekonuje. Na dole czeka na nas kierowca z informacją, że załatwił nam wycieczkę na wielbłądach. Zwierzęta już na nas czekają. Wsiadamy i już po 5 minutach wszyscy troje wiemy, że chcemy to zakończyć, ale człowiek który prowadzi wielbłądy nie za wiele rozumie. Wielbłądy, aby nad nimi zapanować, mają wbite w nosy drewniane kołki. Do takiego kołka przyczepiony jest sznurek za który pociąga kierujący wielbłądem. Zwierzęta wydają z siebie smutne dźwięki, ocierają się pyskami jeden o drugiego, szarpią się. Widać, że cierpią. Nie polecamy tej wycieczki.

Khongorin Els

Wieje silny wiatr, a podłoże – jak to na pustyni – jest bardzo piaszczyste i nietrwałe. Sprawdzamy miejsca, żeby rozstawić namioty, ale śledzie nie chcą się trzymać. Decydujemy się na spędzenie nocy w Ger Camp czyli obozie z jurtami. Kosz to 15 000 tugrików od osoby za nocleg plus 5000 tugrików za prysznic. Obóz jest nowy. W każdej jurcie znajdują się 4 łóżka i stół z krzesełkami. Do jurty dostajemy wielki termos z gorącą wodą. Kolację gotujemy w jurtowej kuchni – dziś w menu ryż słodko-kwaśny. W tym czasie kierowca próbuje łatać kolejną pękniętą oponę.

Khongorin Els

Khongorin Els

Khongorin Els

Flaming Cliffs i camping na krawędzi klifu

Przed nami kolejne kilometry spędzone w aucie. Kierowca, bez GPS, jedzie przez pustkowie i się nie gubi. Czasem pyta spotkanych ludzi o drogę (drogi nie ma, jest step, trawa i piach). Po kilku godzinach w oddali majaczy jakaś dziura. Jeśli to jest to do czego tyle czasu jechaliśmy to jakaś bieda. Jednak gdy podjeżdżamy do krawędzi okazuje się, że widok jest całkiem zacny.

Mongolia

Flaming Cliffs zostały tak nazwane ze względu na kolor jaki zyskują przy zachodzie słońca. W 1922 roku paleontolog Roy Chapman Andrews odkrył w tej okolicy szczątki oraz jaja dinozaurów. Podobno nadal można znaleźć tutaj jakieś kości. Nam się nie udało. Łazimy po klifach, robimy zdjęcia i cieszymy się widokami. Przy „wejściu” (nic tutaj nie jest ogrodzone, za nic nie trzeba płacić) rozstawili się miejscowi i sprzedają ręcznie robione pamiątki z filcu. Kupujemy kilka magnesów w kształcie jurt. Wracając do auta słyszymy meczenie kozy  – ale skąd? Zaglądam do zaparkowanego nieopodal auta, a na przednim siedzeniu siedzi mała kózka. Biegnie mała dziewczynka i wyciąga ją z samochodu, tuląc jak pluszowego misia.

Flaming Cliffs Mongolia

Flaming Cliffs Mongolia

Flaming Cliffs Mongolia

Flaming Cliffs Mongolia

Zanim rozbijemy namioty, chcemy się wykąpać. Znajdujemy Ger w którym prysznic nie kosztuje miliona monet, a jedyne 4 000 (w okolicy w każdym Gerze jest bardzo drogo) szkoda tylko, że woda jest zimna. No nic. Namioty rozbijamy na brzegu klifu z widokiem na inne klify. Nie wieje także dziś biwakujemy na powietrzu na naszym chińskim kocyku. Nadchodzi golden hour i Balmas z Sebą znikają z aparatami. Rano udaje nam się wstać na wschód słońca i idziemy oglądać płonące klify i szukać kości dinozaurów – bez powodzenia.

Flaming Cliffs Mongolia

Flaming Cliffs Mongolia

Flaming Cliffs Mongolia

Flaming Cliffs Mongolia

Flaming Cliffs Mongolia

Ongi Khiid Monastery i dwór Króla Artura

Kiedy razem z Balmas słodko śpimy na tylnym siedzeniu, Seba obserwuje drogę Tylko co tu obserwować jak ciągle tylko trawa i trawa. Nagle Seba: „Ej dziewczyny patrzcie! Drzewo”. Cóż za objawienie. Są drzewa i jest rzeka i w ogóle tak jakoś nagle zielono. Dojechaliśmy do Ongi Khiid , świątyni zniszczonej przez chińskich komunistów. Był to jeden z największych klasztorów w Mongolii.

Ongi Khiid Mongolia

Świątynia składa się głównie z ruin. Niestety, mało co jest opisane, nawet po mongolsku, także nie wiele można się na miejscu dowiedzieć. Zachował się budynek w którym nadal urzędują mnisi. Udaje nam się trafić na moment odczytywania mantry przez mnicha. Obok niego na podłodze siedzi mały chłopiec – jego uczeń. Ma za zadnie uderzać w bęben w odpowiednich momentach. Płacimy za wejście oraz za możliwość robienia zdjęć. Buty należy zostawić na zewnątrz. Kolorowa świątynia robi na nas wrażenie. Oczywiście nie brakuje też młynków, które muszę obkręcić. Ktoś musi dbać o dalsze powodzenie tej wyprawy!

Ongi Khiid

Ongi Khiid

Ongi Khiid

Ongi Khiid

Ongi KhiidOngi Khiid

Kierowca zaleca spanie w ger camp ponieważ, na tych terenach w trawie żyją węże. Cóż, jakoś nam się nie widzi walka z wężami i dajemy się zawieźć do Ger Camp. Później okazuje się, że te węże to w sumie nie do końca prawda, ale właściciele geru to znajomi kierowcy. Niech już mu będzie. Zostajemy. 15 000 tugrików za nocleg, 5 000 prysznic (cały czas jest ciepła woda!!), 4 000 zimne piwko. Główny budynek tej noclegowni to zamek króla Artura. Sala gdzie można posiedzieć, pooglądać „Przyjaciół” po mongolsku i zakupić piwko. My jednak rozstawiamy się z naszą polową kuchnią w altance na zewnątrz, nad rzeką. W barze kupujemy zimne piwko. Dziś gotuje Seba i już po jakimś czasie delektujemy się makaronem z warzywami i mielonką?

Ongi Khiid

Ongi Khiid

Nadchodzi zachód słońca więc Balmas z Sebą wspinają się na pobliskie górki, żeby porobić zdjęcia. Ja obserwuję ich z ławeczki. Za mną inna górka, a na jej szczycie plastikowe kozy. Po drugiej stronie drogi znajduje się ger camp który oferuje klimatyzowane jurty, masaże i zabiegi spa. Cena zwala z nóg, ale gdyby ktoś chciał spędzić w Mongolii wakacje all inclusive to jak widać można. Obok geru pasą się kozy. Z uporem maniaka próbujemy zrobić im polaroida, ale ciągle uciekają.

Ongi Khiid

Ongi Khiid

Ongi Khiid

Następnego dnia ruszamy na północ. Zmienia się krajobraz. Pojawiają się góry i lasy,ale i tak czekają nas długie godziny jazdy autem, które umilamy sobie czytając na głos książkę. Analogowy audiobook. Ale o następnych przygodach w następnym „odcinku”. Już ostatnim.