Jedziecie na wegańskiej diecie od lat? Nie jecie mięsa, ale cheddarowi nie odmawiacie? Jecie mięso, ale nie dzisiaj? Dla wszystkich starczy miejsca. W dzisiejszym poście mam dla was zestawienie 11 miejsc w Warszawie, gdzie najecie się bezmięsnie. Miało być 10, ale nie umiem liczyć. Poza tym byłam głodna 😉

Część z opisanych dzisiaj miejscówek możecie już znać z naszych poprzednich postów, więc je tutaj podlinkuję. Stwierdziłam jednak, że dobrze będzie zebrać wszystkie informacje w jednym miejscu. Ale nie myślcie, że to tak z dobroci serca, tylko dla was. To też dla mnie, żebym już nie musiała używać funkcji „Let me Google that for you„. Wydaje mi się, że większość opisanych dzisiaj miejsc jest wegańskich, ale żeby uniknąć wpadki, na wszelki wypadek będę się posługiwać szerszym terminem 'wege’. Mamy deal? No to jazda.

 

1. Vege Małpa

Zaczynamy naszą wege przygodę od końca, bo ten wegański lokalik na Mokotowie odwiedziłam jako ostatni. Na mojej liście Małpa była już od jakiegoś czasu, tylko ten Mokotów zawsze tak bardzo nie po drodze kiedy mieszka się na Bemowie. W końcu jednak spakowałam się na wyprawę i wybrałam na lunch. W zestawie lunchowym dostaniecie tu zupę, drugie danie i deser. Codziennie coś innego, więc nie ma szans, że się znudzicie. Ja trafiłam na zupę, która była trochę nijaka (dowaliłabym do niej kuminu, jak do wszystkiego na świecie), ale szybko o niej zapomniałam bo drugie było już totalnym sztosem, a deserek z bananów i kiwi tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że do Vege Małpy będę wracać nie raz. Ale, ale… Skoro już tu w końcu dotarłam, to koniecznym było też spróbowanie gwoździa programu, który nęcił mnie ze zdjęć opublikowanych na instagramowym profilu Małpy. Nie lękajcie się, gwóźdź nie jest prawdziwym gwoździem, a burgerem. I to burgerem z przemielonych smurfów. Serio, tego koloru inaczej nie osiągniecie. Zdarzało mi się już jadać burgery czarne, zielone czy różowe, ale niebieska bułka była dla mnie nowością. Co najważniejsze, wegańska zawartość burgera była mega smaczna (spoiler alert: lepsza niż w Chwast Burger, o którym za chwilę), porcja ogromna, a smurfowa bułka kompletnie nie trąciła sztucznością. Polecam!

 

 

2. Jaskółka

Pozostając w temacie lunchu, koniecznie sprawdźcie też żoliborską Jaskółkę. Swego czasu często bywałam tu na śniadaniu, które mogę polecić z czystym sumieniem. Tym razem jednak potrzebowałam się najeść czymś dobrym przed kilkugodzinną sesją dziarania, która to odbywała się kilka ulic dalej. Lunch w Jaskółce też jest zmienny. W skład zestawu wchodzi tu zupa oraz drugie. Możecie też sobie polać kranówy, która z nieznanych ludzkości powodów wciąż jest w knajpach rzadko spotykanym zjawiskiem. Aha, zanim poczynicie daleko idące plany typu „oh, jakie piękne ciasta, po obiedzie na sto procent zjem kawałek!”, poczekajcie aż wjedzie porcja. Ja lunch ledwo przejadłam, a do niejadków nie należę (hello, czytaliście kiedyś tego bloga?!). Pinks uznała, że się nie podda, ale ciacho prawie wychodziło jej już uszami. Twierdzi natomiast, że było tak wyborne, że warto dla niego cierpieć. Sam lunch też był mega smaczny. Trafiłyśmy na zupę przyprawioną trochę po arabsku i duże ilości bakłażana na drugie. Będę to odtwarzać w domu!

 

 

3. Momencik

Kończymy zestawienie moich wegańskich lunchowych podbojów w knajpie ukrytej w piwnicy na Poznańskiej. To lokal z wegańskimi burrito, o który kiedy ktoś znajomy mnie pyta jak się nazywa, a ja odpowiadam, to jegomość grzecznie nadal czeka na odpowiedź. Tu wpadłam, głównie w celu spróbowania tacosów, które podobno są super, ale okazało się, że skończyły im się mini tortille. Na szczęście w burrito nadzienie jest to samo, więc wciąż udało się spróbować o co tu chodzi. Faktycznie muszę przyznać, że są naprawdę niezłe. Mój al pastor był trochę słony, ale już zamówiona przez Sznel wersja z jackfruitem była mega smaczna. W skład lunchu wchodzi zupa, burrito i lemoniada. Tu zupa wypadła zdecydowanie najsłabiej. Komuś grubo sypnęło się soli i ciężko było przebrnąć przez całą porcję, ale już drugie danie uratowało sytuację. Mniejsze burrito jest też na tyle duże, że w zupełności możecie się obyć bez zupy. Ja sobie spakowałam na wynos i miałam obiad na dwa dni. To, co nam się w Momenciku nie podobało, to fakt, że wszystko podane jest w jednorazowych naczyniach. Pytałyśmy, niby biodegradowalne, ale wciąż.

 

 

4. Falla

Nie da się jednak ukryć, że lepsze tacosy dostaniecie w opisywanej już przez nas dokładniej Falli zlokalizowanej przy Obozowej. To miejsce, do którego chętnie wracam. Jeszcze nigdy jedzenie mnie tam nie zawiodło, a przy jedzeniu tacosów z jackfruitem japa sama mi się uśmiechała. Są na to dowody na naszym Facebooku. Menu zmienia się tu sezonowo, więc nigdy nie jest nudno. Dodatkowo przed nudą uchroni was wielopokoleniowa rodzina Srirachy. Tylu smaków ostrego sosu nie widziałam nigdzie indziej. Nawet zamawiając codziennie to samo danie, możecie je sobie urozmaicać przez dobrych kilkanaście dni. Z tego co wiem opcji lunchowych tu nie ma, ale ceny nie są w Falli wysokie. Zdecydowanie polecam, a po więcej informacji odsyłam do poprzedniego posta TUTAJ.

 

 

5. Eden Bistro

A skoro już jesteśmy przy rankingu na najlepsze wegańskie tacosy, to nie można nie wspomnieć o Eden Bistro, o którym też już więcej pisałam, więc po szczegółowe info zapraszam TUTAJ. Osobiście sklasyfikowałabym Eden jako miejsce na specjalne okazje, przede wszystkim ze względu na ceny. Nie jest tu tanio, ale moim zdaniem jest to adekwatne do jakości i doświadczenia. Sama w Edenie zorganizowałam zresztą swoją urodzinową kolację, więc może też dlatego kojarzy mi się z wyjątkowymi okazjami. W Edenie podobało mi się wszystko – od wystroju, sposobu podania dań, przez drinki i smakowe lemoniady, po świetną obsługę i doskonałe jedzenie. Tu też menu zmienia się sezonowo, więc chętnie tu wracam wypróbować nowości. Można tu zresztą trafić na egzotyczne składniki, których nie próbowało się nigdy wcześniej. Aha, jeśli wam się uda, to koniecznie wbijcie się do szklarni. Jest piękna!

 

 

6. Vege Kitchen

Ponieważ zdjęcia z Edenu są moimi ulubionymi, to teraz dla równowagi podrzucam miejscówkę, do której wpadłam zupełnie przypadkiem, więc nie miałam ze sobą aparatu. Wybaczcie więc jakość zdjęć z kalkulatora, tfu, z iPhona. Do Vege Kitchen na Chmielnej zabrali mnie znajomi, kiedy po niedzielnym spacerze szukaliśmy lokalu na niedzielny obiad. Klimat jak w typowym barze z zupą pho (zresztą takowy był tu też chyba wcześniej), zdecydowaliśmy się więc pozostać w klimacie i zamówiliśmy zupy. Jedną WonTon, a drugą nie jestem pewna, ale chyba jakąś wariację na temat Tom Kha. Duża porcja jest naprawdę duża, więc najedliśmy się pod korek. Natomiast jeśli chodzi o doznania smakowe, to nie było to niesmaczne, ale zdecydowanie mogło być lepiej. Obie zupy były mocno bezsmakowe, a kiedy próbowaliśmy „naprawić” je sosem sojowym natknęliśmy się na… maggi w butelce po sosie sojowym. Oh well. Jak nie musicie, to sobie darujcie.

 

7. Chwast Food

A jeśli bardziej niż zupa interesuje was wegański burger, zajrzyjcie do małej budki przy Placu Konstytucji. Moim zdaniem podawane tam burgery są znacznie lepsze niż te z Krowarzywa (choć i tam zaglądam, zwłaszcza kiedy potrzebuję coś szybko zjeść przed poniedziałkowym tanim seansem w Kinie Luna). Akurat o Chwast Foodzie nie mam co się więcej rozpisywać. Ich burgery są smaczne, więc jak potrzebujecie coś złapać na szybko, to sprawdźcie.

 

8. SHUK

Z wszystkich opisanych w tym poście lokali zdecydowanie najczęściej bywam w SHUKu na Grójeckiej. To moja mekka śniadaniowa i spędzam tam któryś weekendowy poranek co najmniej raz  w miesiącu. Więcej na temat ich zajebistych zestawów śniadaniowych piałam w osobnym poście, który znajdziecie TUTAJ. od tamtej pory moje doświadczenia jeśli chodzi o ich ofertę się nie zmieniły – wciąż nie byłam tam na lunchu ani obiedzie. Ale na lunch kiedyś muszę się w końcu wybrać, bo ponoć mają naprawdę opłacalną opcję. A jesli ich wersje obiadowe są tak samo dobre jak śniadania, to nie spodziewam się niczego poniżej poziomu sztosu. Aha, miejscówka dog friendly i baby friendly, więc można ze sobą zabrać cały inwentarz 😉

 

 

9. Mezze

A jak SHUK, to musi też wjechać jego starsza siostra (brat?) – Mezze. Do tej niewielkiej budki zlokalizowanej na tym samym zielonym skwerku co Limoni i Warburger, chadzam od studiów i muszę przyznać, że utrzymują poziom! Od tego czasu budka całkiem nieźle są rozrosła (postawili dobudówkę), podskoczyły też ceny (pamiętam kiedy pita falafel i sabich kosztowały magiczne dziesięć złotych, teraz jedno kosztuje 14, drugie 16 złotych), ale za to porcje wciąż są godne. Ich pita falafel jest zdecydowanie moim ulubionym w całej Warszawie, więc nigdy nawet mnie nie kusi żeby próbować czegoś innego, ale na przestrzeni lat podkradłam od znajomych po kawałku chyba każdej możliwej opcji z menu. Zdaje się, że podawane w Mezze jedzenie smakuje nie tylko mnie, bo zazwyczaj są tu niezłe tłumy i złapanie wolnego stolika graniczy z cudem. Na szczęście pitę pełną falafeli i marynowanych warzyw (rzepa, mniam!) można łatwo złapać w rękę i zjeść na ławce w parku. W lecie zresztą pojawiają się dodatkowe stoliki na zewnątrz. Mam nadzieję, że będzie im się wiodło, wtedy i za kolejne 5 lat mnie tu spotkacie jak walczę z ostatnimi kęsami sycącej pity.

 

10. Vegan Ramen Shop

Oczywiście trzeba też wspomnieć o lokalu, który stał już się wegańskim klasykiem – ramenowym zagłębiu, o którym pisał już kiedyś Mięta. Całego posta przeczytacie TUTAJ. Od tego czasu sporo się jednak w Vegan Ramen Shopie zmieniło. Przede wszystkim otworzyli drugi lokal, tym razem na Mokotowie. Nie mam jednak z niego zdjęć, bo kiedy poszłam na przeszpiegi okazało się, że zainteresowanie lokalem jest równie duże jak tym na Saskiej, trzeba więc sobie trochę poczekać w kolejce (przynajmniej tak jest w weekend). Wciąż trwają tu też eksperymenty z ramenem. Raz na jakiś czas wjeżdżają więc dziwy typu ramen z chipsami (chyba duchami, bo pamiętam to z okolic Halloween, ale mogę się mylić, bo nie jadłam). Mi ich zupa bardzo smakuje, więc od czasu do czasu wpadam, co i wam polecam. Szkoda tylko, że nie ma opcji rezerwacji. Ja tam lubię sobie życie zaplanować.

 

11. Youmiko Vegan Sushi

Na koniec jeszcze jedna wersja ekstra, czyli wegańskie sushi na Hożej. Szczerze się przyznam, że moje nastawienie do wymysłu typu wegańskie sushi było raczej negatywne. Głównie ze względu na ceny. Wychodziłam bowiem z założenia, że wysoka cena sushi wynika z cen ryb. I z tym akurat dalej się zgadzam, ale wegańskie rolki i torciki w Youmiko smakowały mi na tyle, że jestem w stanie raz na jakiś czas się nagiąć. Tym bardziej, że średnim zestawem dla dwóch osób za 80 zł udało mi się naprawdę porządnie najeść. W menu nie znajdziecie tu dokładnych informacji o tym, co znajdzie się na waszych talerzach. Składniki są tu różne w zalezności od sezonu, weny kucharza i tego, co było w sklepie. W naszym zestawie znalazło się trochę azjatyckich przysmaków, grzybów, marynowanych dziwów, a trochę wpływów z innych stron świata takich jak bakłażan, awokado czy bataty. Od kolegi słyszałam też, że miewają tu zajebistego marynowanego pomidora. Na to trzeba pewnie jednak poczekać do momentu kiedy pomidory przestają smakować plastikiem. Fajne jest też to, że kolejne pozycje z zestawu wjeżdżają na stół po kolei, w odpowiednich odstępach czasowych. Każdorazowo tez kelner poinformuje was co właśnie pojawiło się na waszych talerzach. Nasz pan był niestety nieco niemrawy, więc nie wszystko udało nam się wyłapać, a szkoda, bo takie fusion inspiracje zawsze do mnie przemawiają i chętnie przemycam je do własnej kuchni. Polecam wam sprawdzić na własnej skórze. I kubkach smakowych.

Aha, jest tu jakaś opcja lunchowa, ale szczerze mówiąc to jej sensu cenowego nie zrozumiałam. Może dlatego, że była w tabelce. Mój mózg na wszelki wypadek się wyłącza na widok tabelek.

I to by było na tyle w dzisiejszym poście. Muszę wam się przyznać, że strasznie nie lubię pisać zestawień, bo w zasadzie niewiele tu jest do pisania. Dwa zdania o każdej knajpie – byłam, zjadłam. No i dodatkowo są to posty najbardziej kosztowne. Statystyki mówią jednak swoje. Mam więc szczerą nadzieję, że ten post przyda wam się jako inspiracja. A jeśli macie jakieś pomysły/zapotrzebowania w kontekście ciekawszych treści, to koniecznie dawajcie znać.


Balmas

Freelancerka, ewentualnie bezrobotna. Trochę etnograf, trochę fotograf. Wolny czas najczęściej spędza w Photoshopie lub Lightroomie. Celem jej życia jest zjechanie świata, ze szczególnym uwzględnieniem krajów gdzie karmią tacosami. Szanuje szyderę i minigolfa. Jak dorośnie założy hostel i knajpę. Prowadzi bloga, żeby dostać do testów elektryczną deskorolkę.

Inne posty autora