Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady. Problem w tym, że nawet nie wiedziałem czego się tam spodziewać, ponieważ nigdy wcześniej w Bieszczadach nie byłem. Ku mojemu zaskoczeniu nie tylko ja miałem mały kontakt z tą częścią Polski. Gdy zapytałem znajomych okazało się, że większość ma podobne doświadczenia. Z pomocą przyszła dopiero Doris, która poleciła kilka miejsc wartych uwagi.
Nasza wycieczka trwała dokładnie cztery dni. Pierwszy z nich traktujemy jednak jako przyjemny dodatek. Do zagospodarowania mieliśmy cały długi weekend. Ruszyliśmy w sobotę rano, a do Warszawy wróciliśmy we wtorek przed północą. Moim zdaniem z centralnej Polski nie opłaca się jechać w Bieszczady na mniej niż 3 dni. W kwestii noclegów z góry zaznaczę, że wybraliśmy opcję namiotową.
Dzień 1
Start z Warszawy około godziny 7:00. Z Warszawy do Sanoka, bo to miasto wybraliśmy jako pierwszy cel podróży, jedzie się niecałe 6 godzin. Z postojami i bez zbytniego pośpiechu wychodzi jakieś 6:30. Jeśli chcecie wiedzieć dlaczego akurat Sanok, polecamy oddzielny wpis o samym mieście i muzeum Zdzisława Beksińskiego. Po drodze do Ustrzyk Górnych, gdzie nocowaliśmy, wstąpiliśmy jeszcze zobaczyć zaporę i jezioro Solińskie. I przekonać się, że drugi raz raczej tam nie zawitamy. Nie ma po co. Do Ustrzyk dotarliśmy już o zmroku i od razu skierowaliśmy się do Hotelu Górskiego PTTK, gdzie za dwie osoby, namiot i auto zapłaciliśmy 40 złotych. Na miejscu znajduje się restauracja, w której można wypić piwko lub zaspokoić głód. My skorzystaliśmy jedynie z pierwszej opcji. Więcej tego dnia już nie osiągnęliśmy.
Może warto jeszcze wspomnieć o przeżyciu burzy, ponieważ w Bieszczady wybraliśmy się akurat w czasie, gdy szczególnie północna Polska została mocno poturbowana przez nawałnice. Na południu na szczęście tak źle nie było, ale na wszelki wypadek rozbijaliśmy się z dala od drzew. Przez ulewę zostali doświadczeni natomiast nasi sąsiedzi z pola namiotowego, obok których nieopatrznie się rozbiliśmy. Niestety chłopaki, bawiący się w Bieszczadach na wieczorze kawalerskim, zanim rozbili obozowisko doprowadzili się do takiego stanu, że ich namioty podczas burzy zamieniły się w prywatne baseny. Dlatego chcąc nie chcąc, musieli kontynuować imprezę o 4:00 rano. Nam nie chciało się już przenosić, a dyskutować też nie było z kim. Polecam woskowe zatyczki do uszu.
Dzień 2
Po niespokojnej nocy obudziliśmy się dość późno bo około 9:00. Namiot 2 sec z Decathlonu zupełnie nie odczuł nocnych opadów i dość silnego wiatru, a pompowane maty zapewniły w miarę rozsądny komfort spania. Szybka toaleta, śniadanie z bagażnika, kawa w restauracji, której nawet nie próbujcie i ruszamy. Jeszcze pasek do spodni. Jakbym się nie pakował, zawsze muszę czegoś zapomnieć. Tym razem padło na pasek. Na szczęście zawsze biorę ze sobą linę, która przydaje się najczęściej w najmniej spodziewanych momentach. Ucinam kawałek, końcówkę przypalam zapalniczką i gotowe. Szału nie ma ale trzyma. Kierunek Tarnica, czyli najwyższy szczyt Bieszczad znajdujący się po polskiej stronie. 1346 m n.p.m. nie robi wielkiego wrażenia. Ale trzeba mieć na uwadze, że startujemy z około 650 m n.p.m. Łącznie mamy do pokonania 8 kilometrów i ponad 700 metrów przewyższenia (czyli więcej niż podczas zdobywania Trolltungi).
Wybieramy czerwony szlak, który prowadzi nas przez Szeroki Wierch. Łatwiejszą opcją jest wyruszenie z Wołosatego szlakiem żółtym. Mimo dość ciężkich plecaków, w których w sumie oprócz maty do spania, śpiwora, sprzętu fotograficznego i wody nie ma zbyt wiele, idzie się całkiem gładko. Jest dość ciepło, w związku z czym wielu turystów eksponuje blade łydki. My wybieramy jednak opcję długie spodnie plus koszulki termiczne. Sytuacja zaczyna się zmieniać bliżej Szerokiego Wierchu. Zaczyna robić się chłodniej, a schodzący z góry piechurzy wyglądają jakby teleportowali się z innej strefy klimatycznej. Na części z nich dodatkowo wiszą kawałki folii, która zdaje się być pozostałością płaszczy przeciwdeszczowych rozszarpanych przez bieszczadzkie niedźwiedzie. Dowiadujemy się, że to nie misie były sprawcą całego zamieszania lecz wiatr, który już na grzbiecie Szerokiego Wierchu wieje z prędkością powyżej 80 km/h. A może i lepiej. W tym momencie, ważący około 20 kilogramów plecak może w końcu okazać się sprzymierzeńcem. Problem stanowi jedynie namiot, który w najgorszym scenariuszu zadziała jak latawiec i pozwoli mi przemieszczać się dużo szybciej niżbym sobie tego życzył. Zakładamy tak zwane softshelle, patrząc przy okazji na naszych przyjaciół w krótkich spodenkach, którzy pakują się w foliowe worki. Przywiązujemy liną namiot do plecaka i w drogę. Faktycznie wieje i to potężnie. Kijki trekkingowe pozwalają zachować równowagę. Dodatkowo temperatura odczuwalna nagle staje się niższa o kilkanaście stopni. Idziemy. Część osób wycofuje się, inni twardo prą do przodu.
Maszeruj albo giń
Nigdy nie oceniam ubioru osób spotykanych podczas górskich wędrówek. Ich wybór i nic mi do tego. Nie moją sprawą jest też zabieranie na takie wycieczki małych dzieci. Za to mogę podzielić się następującą sytuacją, która miała miejsce w okolicach Szerokiego Wierchu. Przed nami rodzina z małą, nie jestem specjalistą, więc wieku nie ocenię, dziewczynką. Idą dość dobrym tempem ciągnąc coraz bardziej niechętnego dzieciaka gdzieś za sobą. W pewnym momencie mama patrzy na dziewczynkę i mówi:
– Misiu, to Twój pierwszy raz w górach! Cieszysz się?
– Mamusiu, ale mi jest tak straszliwie zimno – odpowiada, siny juz na twarzy, dzieciak.
– W samochodzie będzie ciepło – ucina matka i ciągnie dziewczynkę dalej w stronę szczytu.
– A później opowiesz cioci Kasi w przedszkolu jak było w górach!
Dalszej konwersacji już niestety nie było dane mi słyszeć. Spodziewam się, że dzieciak mógł rzucić na przykład:
– Mamo, ale jak umrę to już nic cioci nie opowiem, nie opowiem nic.
Ale jak stopy ciach, to już pan skarpetki nie, na skarpetki nie… Adaś Miauczyński zazwyczaj ma rację.
Gdy dochodzimy do Przełęczy Krygowskiego jest już dużo cieplej. I nie wieje. Jeszcze kawałek do pokonania po czymś w rodzaju schodków, które mają ułatwić poruszanie się. Niestety dzięki nim droga staje się niesamowicie monotonna. Na samym szczycie znajduje się żelazny krzyż z 1987, który jest pamiątką wizyty księdza Karola Wojtyły. Spędzamy w tym miejscu około 5 minut. Jest zbyt ciasno i nie ma sensu zostawać tam dłużej. Kierujemy się na Bukowe Berdo. Trasa jest niezwykle malownicza, szkoda jedynie słabej widoczności, ale z drugiej strony spacer w chmurach też ma swój niepowtarzalny klimat. Jedyne na co można narzekać to schody. Po długiej i dość męczącej, muszę przyznać wędrówce, wychodzimy na Wielką Pętlę Bieszczadzką na wysokości Pszczeliny. W tym momencie mamy w głowie tylko dwie rzeczy. Piwo i frytki. Niestety obie pozostają jedynie w strefie marzeń, a my kierujemy się w stronę Ustrzyk. W Bereżkach mijamy nowy kamping i uznajemy, że chyba nie chce nam się już dzisiaj nigdzie iść. Ponad 20 kilometrów z plecakami wystarczy. Na miejscu pełna infrastruktura, prysznice, wiaty i miejsca na ognisko. Brak tylko frytek i piwka. Idziemy spać dość wcześnie, a jedynym wydarzeniem wartym odnotowania jest wizyta lisa, który bez strachu przechadza się w poszukiwaniu resztek jedzenia, ocierając się nawet w pewnym momencie o moją nogę.
Dzień 3
Wstajemy dość wcześnie i, mimo że czujemy trudy dnia poprzedniego, humory dopisują. Pogoda podobnie. Jemy śniadanie, pakujemy się i chwilę szukamy możliwości uregulowania opłaty za pole namiotowe. Po zapłaceniu 8 złotych od głowy ruszamy w kierunku Przysłupu Caryńskiego. Do przejścia mamy zaledwie 2.6 kilometra. Niestety szybko okazuje się, że długi marsz poprzedniego dnia nie odbił się bez echa na naszej kondycji. Martę zaczyna mocno boleć kolano. Jest to odczuwalne szczególnie przy schodzeniu. Decydujemy, że nie będziemy ryzykować. Dochodzimy do schroniska Koliba, rozbijamy obóz i zaczynamy pracować nad modyfikacją trasy. Na miejscu kolejny cios. Schronisko nie sprzedaje piwa.
Chyba nic już nie może nas uratować. Korzystając z pogody kładziemy się tak, że całe nogi wystają nam z namiotu i zasypiamy. W sumie nic nie musimy. Po godzinie decydujemy się ruszyć w kierunku Połonicy Caryńskiej, a dalszą trasę dostosować do stanu kolana Marty. 2.8 kilometra. Niestety z kolanem nie jest dobrze i, jak się później okaże, tak już będzie do samego końca naszego wyjazdu. Na Połoninie mnóstwo ludzi. Część zazdrości, że szliśmy z Koliby, szlak rzeczywiście jest bardzo przyjemny. Kierujemy się do Brzegów Górnych. Niewiele ponad 3,3 kilometra pokonujemy w dość wolnym tempie. Na miejscu próbuję jeszcze znaleźć jakiś PKS ale widzę, że raczej się to nie uda. Po około 25 minutach prywatny bus zabiera nas do Ustrzyk. Zanim odbędziemy smutny spacer asfaltem do Bereżek, skąd skierujemy się do Koliby, chcemy jeszcze coś zjeść. Frytki i piwo. Najlepsze lekarstwo na bolące kolano. Próbujemy usiąść w Bieszczadzkiej Legendzie, która, przynajmniej w Internecie, ma rewelacyjne opinie. Niestety dla nas, opinie są jak najbardziej prawdziwe, nie ma nawet gdzie palca włożyć. Siadamy obok, w Zajeździe pod Caryńską. Chociaż wcale nie jest wiele luźniej, a w kolejce do zamówienia trzeba swoje odstać. Zamawiamy zupy i deskę, której nazwy niestety nie pamiętam, ale mają się na niej znaleźć pierogi, oscypki i pasztet. Na przystawkę oczywiście frytki. Wszystko popite kapitalnymi piwami od Ursa Maior. Było bardzo dobrze.
W schronisku wieczór spędzamy na planszówkach. Za to w nocy okazuje się, że mamy bezchmurne niebo i w związku z tym, podobnie jak mnóstwo innych turystów, próbujemy zrobić zdjęcie drogi mlecznej. W końcu mogę przetestować mojego Samyanga f1.4. Wygląda to całkiem przyzwoicie, chociaż po obrobieniu zdjęć podejmuję decyzję o zmianie body na pełną klatkę. 24mm na moim APS-C to nie jest szeroki kąt 😉
Dzień 4
Ostatni dzień naszej wycieczki to w pierwszej kolejności spokojny spacer do Ustrzyk, gdzie czeka na nas auto. Ale zaraz zaraz. Nie było historii o lisie chytrusku! 😉 W Kolibie na ścianie wisi informacja aby nie zostawiać jedzenia i rzeczy luzem, bo mogą paść ofiarą lisa chytruska! I zdecydowanie warto się do tego zalecenia stosować. Podczas pakowania gratów w pewnym momencie słyszymy pospolite ruszenie i widzimy ludzi biegnących w stronę lasu. Wyciągam aparat i udaje mi się w ostatniej chwili sfotografować lista, który po chwili zamienia się w uciekający do lasu plecak. Historię o Lisku Chytrusku zatem należy traktować z należytą powagą.
Na ostatni dzień zaplanowaliśmy już tylko krótki spacer do schroniska o sympatyczniej nazwie Chatka Puchatka, znajdującego się na Połoninie Wetlińskiej. Parkujemy auto w Brzegach Górnych i ruszamy, w krótką, liczącą 2,5 kilometra trasę z pięknymi widokami. Pogoda rewelacyjna. Na szlaku mijamy bardzo dużo osób, są momenty gdy musimy przepuszczać schodzące z góry osoby. Docieramy na miejsce. Krótki odpoczynek i schodzimy. Trochę nam smutno, że już koniec. Ale w zanadrzu mamy jeszcze coś co zdecydowanie powinno poprawić humor. Przebieramy się, pakujemy wszystko i ruszamy do Wetliny.
Naleśnik Gigant
O Chacie Wędrowca i ich popisowym daniu opowiedziała mi Doris. Później widziałem artykuł na Krytyce Kulinarnej. Dwie skrajne opinie. Przed restauracją kolejka jak w PRL’u. Zaglądamy do środka, a tam wolne stoliki. Czekamy chwilę, nic się nie dzieje, siadamy. Niestety za chwilę poddenerwowana pani kelnerka w co najmniej oschły sposób każe nam ustawić się na końcu kolejki. Okazuje się jednak, że stolik dwuosobowy nikogo nie interesuje, więc jesteśmy proszeni o ponowne zajęcie miejsca. Po 5 minutach obok nas siada grupa czterech starszych osób. Jeden z mężczyzn mówi szeptem – z tą panią to trzeba dobrze żyć – No PRL jak nic. Dobra ale koniec biadolenia. Dawać mi tego naleśnika! Po około 15 minutach nasz stół zostaje zakryty talerzem z wielkim, obsypanym mnóstwem jagód racuchem. Tak, tak. To nie żaden naleśnik tylko racuch. Ale nic mu to nie odbiera. Jest fantastyczny. Marta żałuje, że zamówiliśmy tylko jednego. Ja nie jestem przekonany czy dwa to byłby dobry pomysł 😉
Naszym zdaniem
Jeśli jeszcze nie byliście, koniecznie musicie się wybrać w Bieszczady. My z pewnością odwiedzimy je kolejny raz. Jest w nich coś magicznego, coś co uspokaja i powoduje, że czas po powrocie staje się zdecydowanie bardziej zjadliwy 😉
mięta
Smutny człowiek z poczuciem humoru. Chciał zostać muzykiem ale ze względu na brak talentu zajął się informatyką. Jak mu źle wyje do księżyca, na którym kiedyś chciałby stanąć. Certyfikowany operator bezzałogowych statków powietrznych. Czeka aż ludzie nauczą się latać. Zmuszony do zrezygnowania z aktywności sportowych ze względu na problemy z kręgosłupem. Miłośnik słabego filmu, jeszcze gorszej muzyki I twórczości, delikatnie ujmując, żenującej. Wesoły I uśmiechnięty. Do rany przyłóż.
Podobne posty
20 listopada 2017
Jedziemy w Polskę: Kraków
11 sierpnia 2017
Jedziemy w Polskę: porty żeglarskie na Mazurach
27 lipca 2017
Miły artykuł 🙂