Camino to po hiszpańsku droga. Myślę, że dopiero od czwartego dnia przestałem się skupiać na celu mojej wędrówki i powoli zacząłem czerpać z samej podróży oraz tego co działo się wokół mnie. Zrezygnowałem z planu, który obejmował pokonanie trzech odcinków o długości powyżej 40 kilometrów i jednego prawie 50 kilometrowego. Postanowiłem zwolnić.
Ale wracając na trasę… zupełnie nie pamiętam pobudki w Puente la Reina. Po zdjęciach jestem w stanie odczytać jedynie, że wstałem około godziny 7:30, a wyruszyłem godzinę później. Wieczorem miałem jeszcze okazję porozmawiać z młodym Niemcem, który trochę mnie zmęczył, próbując kilkukrotnie zaimponować mi swoją znajomością języka polskiego. – Szuper z czebie dżewczyna. Kopsznij szluga – tak mniej więcej wyglądały jego monologi. Ale wesoły był z niego gość, nie mogę powiedzieć.
Już na trasie szedłem przez chwilę z dwiema Koreankami, które tego dnia wyruszyły również z Puente la Reina. Nie pamiętam imienia pierwszej z nich, wiem, że pracowała w sklepie z elektroniką, gdzie spędzała 16 godzin dziennie, ale była bardzo zadowolona z pracy. Szła tylko kawałek Camino, bo dostała 10 dni urlopu. Druga, o imieniu Mine, wyjechała z Korei rok temu I od tego czasu podróżowała po świecie. O Camino dowiedziała się będąc w Egipcie. Tego dnia spotkałem jeszcze trzy Hiszpanki. Gdy zrobiłem sobie przerwę w malutkim miasteczku Lorca, najpierw poczęstowały mnie mandarynkami, a później pozowały z Koreankami do wspólnego zdjęcia.
Ich kompletna nieznajomość języka angielskiego w niczym nie przeszkadzała. Szczególną uwagę zwróciłem na babcię. Abuela mimo swoich lat była zdecydowanie najszybsza z całego towarzystwa. Podczas przerwy w Lorce spotkałem jeszcze bardzo przyjaznego kota, który uciął sobie drzemkę na moich kolanach podczas gdy ja pochłaniałem kolejne strony “Mojej walki” Knausgarda. Od tego dnia południowe, trwające czasami godzinę, przerwy robiłem zawsze gdy tylko pozwalała na to pogoda. A ta do tego momentu była rewelacyjna. Spodziewałem się bowiem dużej ilości deszczu.
Po opuszczeniu granic Lorci trafiłem jeszcze na kaplicę San Miguel zbudowaną pod koniec X wieku. Zdecydowałem się nadłożyć drogi i spróbować dostać się do środka, co mimo kłódki nie okazało się dużym problemem. Nie wymagało też żadnych aktów wandalizmu.
Tego dnia nigdzie mi się nie śpieszyło. I tak po przejściu 22 kilometrów o godzinie 14:45 byłem w Estelli. Pierwszą rzeczą po zarejestrowaniu swojej obecności w recepcji było sprawdzenie sytuacji gastronomicznej. Przede wszystkim należało zorientować się w dostępności kuchenki lub mikrofalówki. Te elementy determinowały bowiem zawsze dalsze kroki żywieniowe. Albergue w Estelli było pod tym względem cudowne. Znajdowała się tam zarówno mikrofalówka jak i dwie kuchenki. Dodatkowo znalazłem również… kawiarkę!
Cieszyłem się jak dziecko. Uśmiech na mojej twarzy zagościł również gdy otworzyłem szafkę z napisem Libre/Free, a moim oczom ukazała się paczka orzeszków ziemnych oraz cebula. Takie rarytasy. Poszedłem wziąć prysznic, który jak już pisałem w poprzednich postach, był jednym z najprzyjemniejszych elementów każdego dnia. Następnie wbiłem się w swój wyjściowy, czerwony dres i poszedłem do sklepu. Postanowiłem wykorzystać maksymalnie dostępność tak wyposażonej kuchni i zrobić sobie szakszukę. A w związku z tym, że przygotowanie jednej porcji wydało mi się bez sensu, kupiłem 12 jajek, pomidory, paprykę I świeże pieczywo, a szakszukę zjadłem na obiad, kolację oraz śniadanie. Każdej porcji towarzyszyła filiżanka kawy. I wcale mi się to nie nudziło! W Estelli miałem okazję porozmawiać trochę z Koreańczykami i Hiszpanami. Przed snem mój młody przyjaciel z Niemiec poczęstował mnie jeszcze śmiesznym papieroskiem. Jego osoba stała się od razu mniej męcząca.
Kolejnego dnia albergue opuściłem dopiero o godzinie 8:55. Ale znów nigdzie nie musiałem się spieszyć. Do Los Arcos, w którym planowałem spędzić noc miałem 22 kilometry. Niestety w końcu zaczęło padać i tak oto pierwszą część trasy pokonywałem okryty płaszczem przeciwdeszczowym. I chociaż plecak również owinąłem rain coverem, to szybko okazało się, że popełniłem głupi błąd. Płaszcz powinien pozwalać bowiem na schowanie pod niego również plecaka. W przeciwnym razie woda lejąca się plecach trafiała na jego odkryty obszar. Jedyne co można było zrobić to ratować się workami na śmieci, których na szczęście, nauczony doświadczeniem, wziąłem aż dwa opakowania.
Jeśli chodzi o piąty dzień, to sama trasa nie obfitowała w żadne ciekawe wydarzenia. O 15:30 dotarłem do albergue casa de Austria, prowadzonego przez… tak tak, Austriaków. Zrobiłem sobie kolację i chciałem posiedzieć chwilę w salonie. Niestety gospodarze postanowili odpalić rzutnik i oglądać niemieckie filmy. Tego było dla mnie za dużo. Postanowiłem, że pomogę Koreańczykom znaleźć coś do jedzenia. Niestety w odróżnieniu ode mnie nie posiadali makaronu i zestawu fixów knorra. W jedynym otwartym tego dnia barze udało się im w końcu zamówić pizzę. Ja wypiłem jedno piwko, przespacerowałem się po miejscowości i wróciłem do albergue.
Kolejnego, szóstego już dnia, miałem do przejścia 28 kilometrów, dlatego zdecydowałem się wyruszyć o 8:00 rano. Dodatkowo nie miałem nic na śniadanie i chciałem jak najszybciej znaleźć jakiś sklep lub knajpkę. Pogoda była fatalna, oprócz deszczu wiał silny wiatr. Zmotywowało mnie to jednak do pokonania pierwszego, dwunastokilometrowego odcinka trasy w dwie godziny.
Cały przemoczony wszedłem do baru, gdzie zamówiłem kawę i tosty za dwa euro. Siedząc tak samotnie w mokrych ciuchach, rozgrzewając się gorącą café con leche zagryzaną tostado con queso czułem się jak prawdziwy “survivalowiec”. Ta wspaniała chwila została niestety brutalnie przerwana przez Beara Gryllsa, który pojawił się na ekranie wiszącego w rogu telewizora i zaczął wyławiać gołymi rękami ryby z przerębla, które następnie zjadał surowe. Po tym obrazku dopiłem szybko kawę i wyszedłem. Survivalowiec.
Na szczęście pogoda zaczęła się poprawiać. Około 13:00 spotkałem moich znajomych Koreańczyków, z którymi przeszedłem praktycznie resztę trasy. Dopiero cztery kilometry przed jej końcem czując, że nogi zaczynają boleć mnie już dość mocno zdecydowałem się przyspieszyć. O 16:30 byłem w Logrono. I standardowo. Prysznic, wizyta w sklepie. Znów kupiłem sobie produkty na szakszukę, jednak Koreańczycy tego dnia zaprosili mnie na kolację. Okazało się, że Mine w plecaku miała pudełko pasty do bulgogów. Na stole oprócz mięsa pojawił się również ryż oraz sałata. Po otrzymaniu dokładnych wytycznych co do tego w jaki sposób spożywa się bulgogi, chwyciłem kawałek sałaty, nałożyłem na niego mięso, zwinąłem jak chinkali i ledwo wepchnąłem sobie go do ust. Wszystko pod czujnym okiem moich koreańskich przyjaciół. Gdy zacząłem rozgryzać pakunek na ich ustach pojawił się uśmiech, który po chwili zaczął przeradzać się w zdziwienie. Po przełknięciu wszystkiego, chwyciłem szybko kolejny liść. Nagle jednak zorientowałem się, że pozostali biesiadnicy nie jedzą tylko wpatrują się we mnie cały czas. – Coś nie tak? – zapytałem. Bałem się, że oto właśnie popełniłem jakieś straszne faux pas, za które grozi co najmniej kara chłosty. – Nie ostre? – zapytała po chwili Mine. – Ostre! Rewelacyjne! – odpowiedziałem i wepchnąłem sobie kolejną porcję do ust. Koreańczycy wybuchnęli śmiechem. Obiad był rewelacyjny. W związku z tym, że nie miałem już siły na żadne jedzenie tego dnia, zdecydowałem, że zrewanżuję się im szakszuką na śniadanie. Okazało się, że kolejnego dnia zobaczę ich po raz ostatni.
mięta
Smutny człowiek z poczuciem humoru. Chciał zostać muzykiem ale ze względu na brak talentu zajął się informatyką. Jak mu źle wyje do księżyca, na którym kiedyś chciałby stanąć. Certyfikowany operator bezzałogowych statków powietrznych. Czeka aż ludzie nauczą się latać. Zmuszony do zrezygnowania z aktywności sportowych ze względu na problemy z kręgosłupem. Miłośnik słabego filmu, jeszcze gorszej muzyki I twórczości, delikatnie ujmując, żenującej. Wesoły I uśmiechnięty. Do rany przyłóż.