Roncesvalles

Pobudka 5:30. Nic przyjemnego. Potrzeba dłuższej chwili aby dźwięk budzika przedarł się przez woskowe zatyczki, jeden z niezbędnych elementów, który pozwala zasnąć nawet w mało komfortowych warunkach. Do kupienia w każdej aptece. Jako pierwszy tego dnia wyskoczyłem z łóżka, pozostali widząc co się dzieje, wsunęli się tylko głębiej w swoje śpiwory. Prysznic wziąłem wieczorem, więc tylko szybka toaleta i można było iść na śniadanie. Niestety podczas kąpieli okazało się, że kupiony we francuskim Lidlu szampon, jest odżywką do włosów o zapachu migdałowym. Na śniadanie kubek Knorr’a z mikrofalówki. Nie było się czym delektować. Spakowałem plecak, sprawdziłem trasę. Zerknąłem jeszcze do pokoju na dotychczasowych towarzyszy, których miałem już nigdy nie spotkać. Strażnik Teksasu, rozprawiający godzinami przez telefon. Ojciec i syn z Korei, którzy z kolei zbyt dużo ze sobą nie rozmawiali. No i Hiszpan i Włoch, nie wierzący zbytnio w powodzenie mojej wyprawy. Wyszedłem o 6:40.

Dzień 2  – pierwszy kryzys

Na dworze było zupełnie pusto i ciemno. Pierwsze kilometry szedłem wzdłuż drogi, oświetlając sobie trasę czołówką. Co jakiś czas mijały mnie auta, które na szczęście słychać było dużo wcześniej. Poza tym cisza i spokój.

O 8:00 zaczęło świtać i zrobiło się pięknie. Wrażenia psuł tym razem tylko lewy achilles, który z każdym kilometrem coraz bardziej dawał znać o sobie. W końcu ból stał się na tyle silny, że musiałem zrobić przerwę. Przeszedłem tego dnia dopiero 6 kilometrów. Przed sobą miałem jeszcze około 40. A w sumie około 750. Chociaż o tym akurat starałem się zbyt wiele nie myśleć. Niestety ciężko było zapomnieć o bólu nogi. Usiadłem i zapaliłem papierosa. Po 15, dość trudnych, minutach wyjąłem z plecaka słuchawki i tak od już od tej pory, każdy dzień rozpoczynałem od przygotowanej wcześniej na Spotify listy przebojów. Ruszyłem. Dzięki muzyce i coraz bardziej malowniczej trasie zapomniałem o nodze. Około 10:30 dotarłem do miejscowości Viscarret-Guerendiain, gdzie w końcu mogłem zjeść normalne śniadanie. Un café con leche e un bocadillo con chorizo. Hiszpański na miarę moich możliwości.

Oprócz mnie w barze, około 8 mężczyzn grało w karty, żywiołowo przy tym dyskutując i zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Po pół godzinnej przerwie postanowiłem się zbierać. Trasa tego dnia była wyjątkowo przyjemna i malownicza.

Jednak o jej długość nie mogę powiedzieć tego samego. Po 12 godzinach marszu dotarłem w końcu do Pampeluny. Hostel Hemingway, który wybrałem jako nocleg, znajdował się niestety około 3 kilometrów od granic miasta. Co to są 3 kilometry? Ano tego wieczoru, było to dla mnie bardzo dużo. Bardzo. W pewnym momencie usiadłem na ławce i poczułem, że nie mam siły iść dalej.

Pampeluna

Po około 30 minutach byłem już jednak w hostelu. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to Agenda ocio y cultura, oraz koncert z piosenkami Neila Younga. No to jak wypoczynek i kultura to tylko szybko do pobliskiego marketu po coś do jedzenia i wino. Niestety okazało się, że na koncert trzeba było przespacerować się około 2,5 kilometra, a tego dnia to było już dla mnie za wiele. Dodatkowo w czerwonym ortalionie, który na jedną z imprez sprawiły mi Balmas z Doris, nie wyglądałem zbyt wyjściowo. Poszedłem prosto do kuchni. Na ścianie wisiał cytat, którego autorem był oczywiście Ernest Hemingway.

Potrzeba dwóch lat by nauczyć się mówić i pięćdziesięciu by nauczyć się milczeć. Uśmiechnąłem się tylko myśląc, kiedy zacznie brakować mi rozmów z innymi ludźmi. Na razie cieszyłem się ciszą. Postanowiłem zjeść kolację i iść spać. Dwie potężne kanapki popiłem butelką wina. Spałem tego dnia jak dziecko.

Dzień 3 Pampeluna – Puente la Reina

Pewnie dlatego kolejnego ruszyłem dopiero o 11:40… Niezbyt to było mądre, ale tego dnia czekały mnie jedyne 24 kilometry i jedno większe wzniesienie. Niestety po zrobieniu 45 kilometrów poprzedniego dnia, nogi już mnie nie niosły, dodatkowo przy zejściach zaczęło mi dokuczać kolano. Pamiętam, że tego dnia chciałem tylko przeżyć 😉

Koniec trasy pokonałem już po zmroku. Pod mieszczące się w miejscowości Puente la Reina albergue  dotarłem chwilę po 19:00. Próby dostania się do środka okazały się nieskuteczne, w związku z czym postanowiłem zadzwonić pod podany na stronie numer telefonu. Łamanym hiszpańskim udało mi się dogadać i po około 10 minutach na miejscu pojawił się sympatyczny zakonnik, który zaprosił mnie do środka. Widząc, że jestem dość zmęczony podjął również heroiczną próbę wniesienia mojego plecaka. Szybko jednak z tej pomocy zrezygnował. W albergue poznałem kilku Hiszpanów, którzy poczęstowali mnie jedzeniem, oraz Koreańczyków którzy stali moimi bliższymi kompanami przez kolejne kilka dni. Postanowiłem, że dopóki się nie zregeneruję, idę zgodnie z przewodnikiem. Żadnych wariactw.