Grudzień zeszłego roku zdecydowanie różnił się od tych, które pamiętam z lat poprzednich. Święta Bożego Narodzenia, Sylwester. Zakupy, gotowanie, wigilia, prezenty. Przebieranie się za Mikołaja. Tym razem było zupełnie inaczej. W Mikołajki, 6 grudnia wystartowałem z Saint Jean Pied de Port, małej francuskiej miejscowości, w podróż, która miała mnie zaprowadzić do Santiago de Compostela, a następnie nad ocean. A tak naprawdę miała dać mi odpowiedzi na kilka pytań i zaprowadzić mnie… zupełnie nie wiedziałem dokąd. Dziś gdy po ponad czterech miesiącach siadam do spisywania tej historii, wspomnienia wydaja się jeszcze bardzo wyraźne. W razie problemów będę ratował się całkiem sporą ilością notatek oraz nagrań z dyktafonu. To pierwszy z serii wpisów o Camino, w którym chciałem nakreślić przygotowania oraz dni przed wyruszeniem w podróż.

Skąd w ogóle taki pomysł? Ludzie nie codziennie podejmują decyzję o tym, żeby spędzić najbardziej rodzinny miesiąc w roku samotnie, pokonując dodatkowo kilkadziesiąt kilometrów każdego dnia. Pielgrzymka? Przyznam szczerze, że nie do końca traktowałem moje Camino w ten sposób. O świętym Jakubie przeczytałem dopiero gdzieś w połowie wędrówki. Merytorycznie przygotowany nie byłem. Potrzebowałem samotności. Oto kończył się jeden z ważniejszych, jeśli nie najważniejszy etap w moim życiu. Wiedziałem, że będę potrzebował czasu aby poukładać sobie wszystko w głowie. Grudzień wydał mi się idealny. Jeśli miałem poczuć się naprawdę samotny to właśnie wtedy. Camino nie było jednak pierwszą myślą. W listopadzie przeglądałem oferty w serwisie workaway. Nauczyciel angielskiego w Indonezji, pracownik na farmie gdzieś w Argentynie. Brzmiało świetnie, brakowało jednak czasu, żeby wszystko ogarnąć. Z Camino sprawa była zdecydowanie łatwiejsza. Nie trzeba załatwiać zupełnie nic. Pakujemy plecak i idziemy. O samej trasie dowiedziałem się dwa lata wcześniej od Moniki, która spędziła na Camino cały wrzesień, a po podróży zdecydowała się przenieść do Hiszpanii.

Gdy już decyzja zapadła, zacząłem gromadzić informacje. Muszę przyznać, że w Internecie jest ich całkiem sporo. Większość opisuje jednak Camino latem. Wiedziałem, że w grudniu szlak Świętego Jakuba będzie wyglądał inaczej. Na jednym z blogów spotkałem się z opinią, że północna Hiszpania zimą jest bardzo podobna pod względem pogody do Szkocji. Zapowiadało się cudnie. Dodatkowo w związku z faktem, że chciałem przejść całą najpopularniejszą trasę, czyli Camino Frances, miałem wystartować we Francji i na samym początku zmierzyć się z Pirenejami. Czyli oprócz deszczu trzeba było również przygotować się na śnieg. Cały wachlarz możliwości. Gdy licznik przekroczył 17 kilogramów, przestałem ważyć plecak. Polar, kurtka przeciwdeszczowa, dwie pary butów, jedne zimowe, drugie letnie trekkingi. Do tego koszulki i spodnie termiczne, spodnie przeciwdeszczowe, peleryna, czapka, rękawiczki. Kubek, termos, pudełko na jedzenie, bukłak na wodę. Około dwóch kilogramów jedzenia na start. Czołówka, nóż, scyzoryk, gaz pieprzowy. Zupełnie nie wiedziałem co mnie spotka po drodze. Folia termiczna sztuk dwie, tak na wszelki wypadek. W sumie najważniejsze rzeczy. Czytnik ebooków, dyktafon i notes. Komputer, lustrzanka i statyw. Ukulele odpuściłem. Zabrania komputera zacząłem bardzo szybko żałować. Do lustrzanki zacząłem czuć niechęć niedługo potem. Do tej pory nie wiem ile ważył mój plecak. Gdy w Berlinie, od którego zacząłem całą podróż, nadawałem go do luku bagażowego waga wskazała 20,8 kilograma. Komputer, lustrzankę i parę innych rzeczy zabierałem jednak na pokład.

29 listopada, po godzinie 21:00, wsiadłem do autobusu, który zawiózł mnie na Metro Młociny. Brat z narzeczoną zrobili mi jeszcze niespodziankę i zapakowali mnie do Polskiego Busa. Wylogowałem się ze wszystkich serwisów społecznościowych. Telefon przez najbliższe 42 dni miał pełnić jedynie funkcję GPS’a oraz budzika. Mogłem go również użyć w przypadku sytuacji kryzysowej. Poza tym żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Taki był plan, chociaż przyznam się, że miałem wyrzuty sumienia w stosunku do osób, które zostały tu, na miejscu. Na szczęście moja decyzja spotkała się z ich zrozumieniem. Podróż upłynęła mi na czytaniu „Pielgrzyma” Paulo Coelho, który był jedyną książką papierową jaką zabrałem ze sobą. Zostawiłem go w hostelu w Barcelonie. Nie polecam. Książki, nie hostelu. W Berlinie spędziłem w sumie trzy dni. Chodziłem po muzeach, jarmarkach świątecznych, na których czuć było zapach grzanego wina i kiełbasek z curry. Drugiego grudnia z lotniska Schönefeld poleciałem na Majorkę, która była strasznie nudna i w sumie szkoda było nawet tych dwóch dni, które na nią poświęciłem. Zrobiłem kilka zdjęć, pospacerowałem, uważając jednocześnie na stopę, którą… już pierwszego dnia w Berlinie udało mi się obetrzeć! Właśnie tak. Miałem przed sobą około 800 kilometrów i startowałem z obtartą nogą. Życie.

Kończąc tę dość złożoną opowieść, z Palma de Mallorca złapałem prom do Barcelony, gdzie zdążyłem odwiedzić jedynie cukiernię Escriby. Około godziny 22:00 dotarłem do Skate Hostelu, w którym spędziłem noc. Wstałem o 5:00 rano, nie wysypiając się zbytnio. W pokoju było strasznie duszno. Bardzo możliwe, że zacząłem też odczuwać lekki stres. W sumie nie do końca wiedziałem na co się piszę. Cieszyłem się jedynie, że nie spali ze mną Rosjanie, których poznałem wieczorem w hostelu. Nie chce mi się szukać epitetów, ale goście mówiąc delikatnie, kulturą osobistą nie grzeszyli. Zebrałem wszystkie swoje rzeczy i poszedłem do kuchni. Zrobiłem sobie śniadanio-obiad. Niestety kuchenka nie działała, a mnie znów czekało gotowanie makaronu w mikrofalówce, które podczas całego Camino opanowałem do perfekcji. Nie przypadkowo zyskałem sobie podczas  drogi pseudonim „King of pasta”. W sumie to napisałem, że zabrałem ze sobą dwa kilogramy jedzenia. Ale nie wspomniałem co się na nie składało. Głównie makaron i fixy knorra. Pyszka. Oprócz tego sporo czekolady. W sumie tyle. Zjadłem część makaronu, pakując resztę do plastikowego pudełka zakupionego specjalnie na tę okazję w Ikei w Jankach. O 6:10 wyszedłem z hostelu. Po 200 metrach złapałem taksówkę. Kierująca autem kobieta, cały czas pisała coś na WhatsApp’ie. Pewnie romansuje, pomyślałem. Później zobaczyłem zdjęcie syna, którego po prostu usilnie starała się nakłonić do wybrania się do szkoły. Taki romans.

Wysiadłem na dworcu z kupionym już wcześniej biletem. Poszedłem do McDonalda, kupiłem cappuccino i małą colę. Zapaliłem ostatniego papierosa. Po czterech godzinach snu strasznie bolała mnie głowa. Trzeba było się zbierać. Poszedłem w stronę platformy numer cztery. Ku mojemu zdziwieniu przed wejściem na perony znajdowały się taśmy do skanowania bagażu. Zajebiście, pomyślałem. Na liście towarów zakazanych widniały między innymi noże, a w moim plecaku znajdował się scyzoryk i nóż turystyczny. Położyłem jak gdyby nigdy nic plecak na taśmie. Aparat i plecak podręczny wylądowały zaraz obok. Zdjąłem kurtkę. Chwila niepewności. Nic się nie wydarzyło. Plecak spokojnie przejeżdżał. Nagle jeden z ochroniarzy krzyknął stop. Cholera. Na szczęście oberwało się nie mi, ale gościowi, który próbował przebiec bez skanowania rzeczy. Udało się bez strat materialnych i moralnych. Zebrałem graty i udałem się na peron. W pociągu najpierw próbowałem odespać. Później oglądałem jeszcze film po hiszpańsku i zacząłem obrabiać zdjęcia. W pewnym momencie tknęło mnie aby jeszcze raz sprawdzić godziny odjazdu autobusów, które kursują z Pampeluny do Saint Jean. Kliknąłem szukaj. Nic. Zero wyników. Niemożliwe, pomyślałem. Jeszcze miesiąc temu były co najmniej trzy autobusy dziennie. Oczywiście. Były. Tylko, że nie w grudniu. W grudniu nie ma już żadnego. Jedyna opcja jaka mi została to dojechać do San Sebastian. Tak się szczęśliwie składało, że siedziałem akurat w pociągu, który właśnie tam kończył swój bieg. W Pampelunie zapytałem kontrolera czy mogę kupić u niego bilet. Zapłaciłem 22 euro i pojechałem dalej. Na miejscu znalazłem dworzec autobusowy i dowiedziałem się, że niestety nie ma już biletów. Na szczęście jest jednak Internet. Tam nie było problemu. Poszedłem na zakupy, bo po pociągu zrobiłem się już trochę głodny. Nie na tyle jednak, żeby znów jeść makaron. Kupiłem dwa piwka, orzeszki i bułkę. Miałem ogromną ochotę zapalić. Jak to po piwku. No ale nic. Autobus zawiózł mnie do Bajonny. Zostało mi tylko zdobyć bilet na pociąg do Saint Jean. Gdy spróbowałem kupić go w automacie okazało się, że nie jest możliwe wybranie ostatniego, kursującego tego dnia pociągu, który odchodził o 18:30. Wyświetlał się przy nim  komunikat „Special Train”. Dostępny był dopiero pociąg poranny. Zacząłem z ciekawości sprawdzać noclegi. Ceny zaczynały się od 151 złotych. Na szczęście w okienku sympatyczny pan powiedział, że u niego jak najbardziej mogę kupić bilet. I, że „Special Train” to po prostu autokar. Kierowca od razu wiedział gdzie jadę. Plecak mówił wszystko.

I tak po kilku mniej lub bardziej ciekawych przygodach dojechałem w końcu do Saint Jean Pied de Port. Po wyjściu z autokaru wiedziałem, że oprócz mnie Camino będzie przemierzało jeszcze conajmniej czterech Azjatów. Skąd tu Azjaci? Nie wiedziałem. Wspólnie znaleźliśmy Dom Pielgrzyma, gdzie dwie starsze Panie, mówiące jedynie po francusku wręczyły nam paszporty pielgrzyma, za które zapłaciliśmy po dwa euro. Pilgrims Credentials są konieczne gdy chcemy nocować w schroniskach – Albergue. Francuzki poinformowały nas jeszcze o zamkniętej, wiodącej przez Pireneje drodze Napoleona i karach do 12 tysięcy euro. No to nieźle. Trzeba będzie się jeszcze nad tym zastanowić, pomyślałem. Pożegnaliśmy się i poszliśmy szukać noclegu. Dwójka Azjatów, jak się okazało wszyscy Koreańczycy, z południa, poszła spać do hostelu. Do Albergue Municipal udałem się z pozostałą dwójką. Na oko ojciec i syn. Zapukaliśmy. Nic. Światło się świeciło ale wyglądało na to, że nikogo nie ma w środku. Ojciec po chwili czekania poszedł do Domu Pielgrzyma. W tym momencie drzwi otworzyła uśmiechnięta dziewczyna i powiedziała, że wystarczy nacisnąć blaszkę, żeby wejść. Z początku myślałem, że to recepcjonistka. Zniknęła jednak w pokoju, a nam kazała wejść do środka. Powiedziałem do syna, żeby może skoczył po starego. Po chwili czekania okazało się, że recepcja jest samoobsługowa. 10 euro należało wrzucić do koperty z numerem łóżka. Oprócz tego wpisać się na listę. I tyle. W kuchni widniała jeszcze informacja o śniadaniu między 6:00 a 8:00. O darmowym pieczywie, maśle i dżemie. Po zameldowaniu się, poszedłem na krótki spacer w poszukiwaniu sklepu i piwka. Zjadłem pół bułki zakupionej w San Sebastian i dwa kawałki buły z dżemem. Pycha. Usiadłem i spisałem notatkę z dnia zero. Jakiś Amerykanin rozmawiał przez telefon. Mówił, że śniło mu się, że rozmówca też był z nim na Camino. Słychać było nerwowy śmiech. Poszedłem wziąć prysznic. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że niedługo stanie się on jednym z przyjemniejszych wydarzeń, czekających mnie każdego z dni. Wyciągnąłem piwko z lodówki, wypiłem i zacząłem szykować się do spania. Przed snem przećwiczyłem jeszcze hiszpański. Z moich doświadczeń wynikało, że z komunikacją po angielsku może być różnie. Był piąty grudnia. Dalej nie wiedziałem jaką drogą iść jutro…