Wyspy Owcze były na mojej liście marzeń od kilku lat. Zdaje się, że wystarczy raz pojechać do Skandynawii i zakochać się w tamtejszych odcieniach zieleni, żeby chcieć odwiedzić każdy zakątek północnego świata. Po szybkim wypadzie do Norwegii i jeszcze krótszym, ale nie pozbawionym przygód, pobycie na Spitsbergenie, przyszła kolej na krainę owiec. Miejsce, które jest piękniejsze niż można by się spodziewać po nawet najlepszych zdjęciach, gdzie wszyscy się znają i jeszcze nie wynaleziono złodziejstwa, gdzie po godzinach wszyscy są muzykami, gdzie czasem trzeba szukać alternatywnych ścieżek, bo drogę może zastąpić baran, który w zawodach na gapienie się nie ma sobie równych. Krótko mówiąc, najlepsze miejsce w jakim kiedykolwiek byłam.

W tym poście opowiem wam jak zorganizować sobie wakacje na Wyspach Owczych i jak to zrobić możliwie najtaniej. Zdradzę na czym udało nam się przyoszczędzić, a gdzie totalnie sfrajerzyłyśmy. Dam wam namiary na świetny nocleg u ludzi, którzy pożyczą wam mąkę (mimo, że to najdroższy towar w kraju), i najtańszą (a przynajmniej najtańszą jaką nam udało się znaleźć) wypożyczalnię samochodów. Podpowiem też co na taki wyjazd spakować, a co można sobie darować i podrzucę linki do kilku dobrych źródeł informacji, które przydadzą się przy planowaniu trasy. Szczegóły dotyczące tego, gdzie właściwie byłyśmy i co widziałyśmy znajdziecie w kolejnych postach. Możecie się spodziewać całkiem niezłej przygodowej serii (i to nie takiej, która nagle się urywa jak Camino Mięty 😉). No to zaczynajmy, bo materiału kupa. Dobór słów nieprzypadkowy, jednak gdzie owiec więcej niż ludzi, tam i z kupą trzeba się zmierzyć. Nie raz i nie dwa.

 

 

Trzydziestka z owcami

Zacznijmy od tego, że był to dla mnie wyjazd szczególny, bo zaplanowałam go tak, by na Farojach spędzić swoje trzydzieste urodziny. Cel był taki, by w futro owcy otrzeć depresyjne trzydziestoletnie łzy. Niestety nie został spełniony. Bawiłam się tak dobrze i tak intensywnie, że zapomniałam wpaść w depresję (zresztą tamtejsze owce i tak są tak dzikie, że nikomu nie pozwalają się dotknąć), a to za sprawą doskonale dobranej ekipy: Doris, Marii, Pinksa i Agi. Najlepsze babskie wyjazdy to w końcu te, gdzie dupa poci się od trekkingu, a paznokcie łamią się na skałkach podczas pokonywania nie do końca legalnej trasy nad wodospad.

 

 

Ponieważ towarzystwo nieraz na żaglach było i vifona żarło, nie było problemu, by zrezygnować z powierzchni bagażowej i zamiast ładnych ciuszków zapakować 15 kilo puszek i makaronu. Zabranie ze sobą żarcia z Polski było pierwszym elementem układanki, który pozwolił nam zaoszczędzić. Jedzenie na Wyspach Owczych jest drogie i będzie drogie. Nie da się tego obejść, bo po prostu nic tam nie rośnie oprócz ziemniaków i rabarbaru. Parę groszy zaoszczędziłyśmy też nie wykupując pięciu dużych bagaży (na odcinku Warszawa-Kopenhaga, bo z Kopenhagi na Faroje wszystkie miałyśmy 23 kg bagażu w cenie biletu). Zamiast tego wzięłyśmy kapsułki do prania i spakowałyśmy się w 3 torby (nie oczekujcie więc szafiarskiego contentu). Ale żeby nie było, oszczędność i jedzenie z Polski to jedno, ale też niczego sobie szczególnie nie żałowałyśmy. Na pewno wszystko można było zrobić jeszcze taniej i jeszcze bardziej kompaktowo. My nie miałyśmy takiej potrzeby. A dziewczyny wygospodarowały nawet trochę miejsca w torbach by zapakować urodzinowe ozdoby i składniki na mój ukochany tort z dzieciństwa – ciasto bomba! Kto nie był w latach 90 biedakiem z Lublina, nie zrozumie, ale wiedzcie, że dla ciasta bomba warto żyć!

 

 

No dobra, wystarczy już tego wprowadzania w temat, przejdźmy do konkretów. Na Wyspach Owczych spędziłyśmy 8 dni (7 nocy) na przełomie lipca i sierpnia. Odwiedziłyśmy 8 z 18 wysp archipelagu. Przejechałyśmy około 800 kilometrów samochodem, a ile zrobiłyśmy piechotą tego nie wie nikt, bo po drodze padały liczące to telefony i zegarki (mój zatrzymał się na 56 kilometrach). Pływałyśmy promami i latałyśmy dronem (o tym nie będę się rozpisywać, żeby nie brać odpowiedzialności za czyjeś latanie, odsyłam więc do informacji o tym, co można, a co trzeba TUTAJ i TUTAJ). Chyba pierwszy raz mogę powiedzieć, że udało mi się na wakacjach zrobić wszystko co sobie zaplanowałam. No prawie. Wrócę jeszcze na koncert w grocie, obiad w nagrodzonej gwiazdką Michelin restauracji KOKS i obchód po Muzeum Narodowym.

 

 

Jak zorganizować sobie wyjazd na Wyspy Owcze?

Najlepiej skutecznie. A żeby tak było, należy się zabrać za planowanie i rezerwowanie odpowiednio wcześniej. No i w tym przypadku odpowiednio wcześniej nie znaczy miesiąc przed wylotem. To jest ta część organizacji wyjazdu, z którą poszło nam najgorzej. Podróżowanie w grupie pięciu osób ma swoje plusy i minusy. Niewątpliwie pozwala zaoszczędzić hajs (koszty samochodu, fajne Airbnb w cenie hostelu), ale wymaga też zgrania się w czasie, a przede wszystkim wydłuża czas ustaleń. Zanim kupi się bilet trzeba poczekać aż wszyscy przejrzą kalendarze, złożą wnioski o urlopy, sprawdzą czy konto bankowe wytrzyma taką wycieczkę.

 

Loty

W naszym przypadku był to czynnik najbardziej podbijający koszty. Kiedy tanie loty z Kopenhagi do Vagar rzuciły mi się w oczy po raz pierwszy, kosztowały 550 PLN w dwie strony. Kiedy my się w końcu zdecydowałyśmy, pula tanich biletów była na wyczerpaniu. Najtańszy kosztował 668 PLN, ale część musiała za swoje zapłacić aż 900 PLN. Jeszcze gorzej poszło nam z lotem z Warszawy do Kopenhagi (gdzie spędziłyśmy upojne dwa dni z naszym nowym kolegą Mikkellerem, ale o tym w osobnym poście!). W tym przypadku odwlekałyśmy zakup kilka miesięcy, aż skończyło się na tym, że ten odcinek wyniósł nas więcej niż ten na Owce. Żal? Owszem. Ale czasem tak bywa. Na przyszłość po prostu kupimy bilety od razu, a urlopami, weselami i wszystkimi innymi problemami będziemy się przejmować po fakcie.

 

 

Noclegi

Tu akurat udało nam się trafić wybornie, mimo tego, że za poszukiwania nie zabrałyśmy się od razu (bilety na Owce kupiłyśmy w styczniu, a nocleg zabukowałyśmy w kwietniu). Najpierw was postraszę, a potem dam namiary na nasz dom, ok? Przede wszystkim pamiętajcie o tym, że sezon turystyczny na Wyspach Owczych jest krótki. Większość osób jeździ tam między lipcem a wrześniem. Wtedy średnia temperatura jest najwyższa i wynosi 13 stopni. Równocześnie oferta noclegów na Wyspach jest mocno ograniczona. Choć turystów jest tam coraz więcej (i coraz bardziej zaczynają lokalsów denerwować), oferta „alternatywnych tanich noclegów” prawie nie istnieje. Namiotów nie wolno tu rozbijać na dziko, a pole namiotowe kosztuje niewiele mniej niż hostel. Z kolei łóżko w wieloosobowym pokoju w hostelu to koszt ok. 100 PLN za noc. Muszę przyznać, że w porównaniu my wyszłyśmy na tym całkiem nieźle. Za zajebisty domek z sześcioma łóżkami zapłaciłyśmy niecałe 120 PLN od osoby za noc. A miałyśmy super warunki (miejsce w rzeczywistości wygląda lepiej niż na zdjęciach), piękny widok na port w Klaksvik, sklep spożywczy pod nosem, pralko-suszarkę i wszystkie sprzęty kuchenne o jakich człowiek może zamarzyć. Co ważne, pod domem miałyśmy też darmowy parking.

 

 

W dodatku szybko się okazało, że mieszka z nami król huldufólków imieniem Marjun (potem okazało się, że to imię damskie, odpowiednik Marii a nie Mariana, ale nie mówmy o tym). Choć niektóre uczestniczki wyprawy do tej pory lękają się ponętnych ust Marjuna, ten szybko pił z nami browara, grał w planszówki i jeździł na wycieczki. Jeśli kiedyś traficie do „naszego” domku, koniecznie weźcie go ze sobą na trekking, a potem podzielcie się zdjęciami! Marjun ma trollerską duszę i zje wam ciasto, ale warto mieć go po swojej stronie 😉

 

 

Samochód

O tym nie będę się rozpisywać, bo liczę na to, że Doris jako nasza „kierownica” stworzy na ten temat osobnego posta z informacjami o kosztach, trudnościach i prawie drogowym. Wspomnę tylko, że z wypożyczalniami jest tak samo trudno jak z noclegami. Nie ma ich wiele, a ceny są kosmiczne. My zdecydowałyśmy się na lokalną firmę Unicar.fo Natrafiłam na nich przypadkiem oglądając stories o Farojach na profilu Chrisa Eyre-Walkera, którego śledzę, bo ma dobre foteczki, a na Owcach bywa całkiem często. Za 3500 PLN dostałyśmy niebieski rydwan mocy a.k.a. Forda Focusa. W cenie było też najwyższe możliwe ubezpieczenie, 4 przejazdy płatnym tunelem podmorskim i 20% zniżka na kolejne przejazdy. Kiedy na samochód zrzuca się w 5 osób to nawet tak bardzo nie boli, więc polecam wam zwiedzać ten kraj grupowo. Oprócz ceny samochodu, trzeba jeszcze wpłacić depozyt w wysokości 1200 PLN. Z niego będą wam potrącać za tunele, a reszta wróci na wasze konto. My za wszystko zapłaciłyśmy przed wyjazdem PayPalem, a potem samochód po prostu na nas czekał na lotniskowym parkingu. Jak wspominałam, złodziejstwa tam nie wynaleziono (plus nie bardzo jest gdzie uciec), więc kluczyki, dokumenty i wszystkie instrukcje czekają w schowku, w otwartym aucie.

 

 

A bez samochodu? Pewnie by się dało, ale byłoby ciężko. Co prawda Farerzy podobno chętnie biorą ludzi na stopa i dość dobrze rozbudowana jest sieć autobusów i promów, trzeba się jednak liczyć z tym, że nie uda nam się dojechać wszędzie. No i, wiadomo, na takie wojaże trzeba mieć więcej czasu. Myślę też, że nie mając samochodu, lepiej byłoby mieszkać w stolicy, Torshavn, gdzie możliwości komunikacyjnych jest więcej (np. odjeżdża stąd autobus do miasteczka, z którego startuje prom na Mykines, wyspę maskonurów).

 

 

Planowanie i źródła informacji

Tu jeszcze raz kłania się robienie wszystkiego wcześniej. Osobiście research zaczęłam kilka miesięcy wcześniej, choć miejscówki z listy must-see miałam na Instagramie zapisane od roku. Jak zwykle pomocne okazały się blogi. Tym razem przede wszystkim polskie Ready for boarding oraz Jedź, baw się oraz zagraniczne Along Dusty Roads i wspomniany już Chris Eyre-Walker. Szukając informacji o Farojach sięgnęłam też po dwie książki polskich autorów – starszą, „81:1. Opowieści z Wysp Owczych” i zeszłoroczną nowość, „Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc„. Ta druga okazała się zdecydowanie bardziej użyteczna (ta pierwsza to trochę za bardzo proza-wannabe). Być może dlatego, że autor ewidentnie ma podobne zainteresowania do moich – język i muzykę. Z książki wypisałam sobie kilkanaście miejsc do odwiedzenia (nie z wszystkimi się udało, bo były na trudniej dostępnych wyspach, ale będzie coś w zanadrzu na przyszłość) i kilku artystów do przesłuchania. Dowiedziałam się też, że troll plażowy to po farersku fjørutrøll. Tak też nazwałam naszą podróżną playlistę. Jeśli macie ochotę się wczuć w nadchodzące posty, puśćcie ją sobie na Spotify.

 

A jak już wiecie co chcecie robić, to sobie wszystko od razu porezerwujcie, zamiast myśleć o tym, że trzeba by zacząć rezerwować. W naszym przypadku odwlekanie o mało nie skończyło się tragedią! (ale bez przesady, ja tu tylko buduję dramatyzm) Mało brakowało, a nie pojechałybyśmy na Mykines, wyspę opanowaną przez maskonury, która jest absolutnym hitem i której pod żadnym pozorem nie można pominąć! Okazało się, że chcąc zarezerwować wycieczkę na Mykines tydzień wcześniej nie ma co liczyć na prom. Pamiętacie jak mówiłam, że sezon na Farojach jest bardzo krótki, więc atrakcje turystyczne są okupowane w lipcu i w sierpniu? No właśnie. Planując wyjazd jakoś tak o tym „zapomniałam”. A potem było mi smutno.

 

 

Co zrobić jeśli nie ma miejsc na promie na Mykines? Zostaje jeszcze przelot helikopterem, który, co ciekawe, jest niewiele droższy. Ten z kolei można wykupić najwcześniej siedem dni przed planowaną wycieczką (żeby dać lokalsom szansę na wydostanie się z własnej wyspy). Co ważne, nie możliwe jest kupienie biletu w dwie strony na ten sam dzień. Większość turystów decyduje się więc na podróż helikopterem w jedną stronę, a promem (na który nie ma miejsc, pamiętacie?) w drugą. Alternatywą jest spędzenie nocy na Mykines, co jest możliwe, ale meeega drogie.

 

 

Jak to się skończyło dla nas? Na szczęście, w związku z ogromnym zainteresowaniem promami, postanowiono dodać jeden kurs dziennie. Dodatkowe promy kursowały popołudniu (na miejscu było mniej czasu na trekking) i odbywały się wyłącznie jeśli wykupione zostaną wszystkie miejsca. Więcej info o promach i pozwoleniach na trekking (tak, w tym jednym miejscu trzeba mieć „wizę do maskonurów) znajdziecie w poście w całości poświęconym Mykines (który jeszcze nie powstał).

 

Co spakować na Wyspy Owcze?

Moja pierwsza porada to: weźcie jedzenie! Może i jest to cebulackie, ale pozwala oszczędzić miliony. My spakowałyśmy sporo chleba z długą datą ważności (sprawdzi się np. tostowy), żeby mieć z czego robić kanapki na trekking. Chleb się skończył, jak żyć? Jeśli macie na miejscu dostęp do piekarnika, idźcie w bułki do odpieku z supermarketu Bonus (najtańsza sieć sklepów spożywczych na Farojach), są zdecydowanie najtańsze. W Bonusie kupowałyśmy też warzywa do kanapek i banany. Z Polski zabrałyśmy też płatki owsiane i sporo bakalii, makaron i pomidory w kartonie, trochę semoliny, z której zrobiłyśmy sobie domową pizzę (tak trzeba żyć!) i trochę puszek: cieciorkę, tuńczyka, fasolę. Sprawdzą się też wegańskie pasty do smarowania pieczywa (część nie wymaga przechowywania w lodówce). Bagaż dopchnęłyśmy jeszcze czekoladą, batonikami energetycznymi i owocowymi „paciajami” w tubce (dobrze się sprawdzają jako przekąska na trasie). A że urodziny to urodziny, wcisnęłyśmy jeszcze 3 flaszki czegoś mocniejszego. Aha, alkoholu nie dostaniecie tu w spożywczakach. Sprzedawany jest wyłącznie w specjalnych sklepach zwanych Rusanami. My ograniczyłyśmy się do piwka, które kupowałyśmy bezpośrednio w sklepiku browaru Føroya Bjór.

 

 

Nie trzeba za to brać ze sobą gotówki. Farerzy mają swoją walutę, korony farerskie, ale posługują się nimi wymiennie z koronami duńskimi (przelicznik 1:1). Wypłacicie je bez problemu w bankomatach na lotnisku oraz w większych miastach. Praktycznie wszędzie można też płacić kartą. Jedyne sytuacje kiedy będziecie potrzebować gotówki dotyczą zwiedzania. Wyłącznie gotówką zapłacicie za prom na Mykines, wejście nad wiszące nad oceanem Jezioro Sørvágsvatn i wybrane trasy przebiegające przez czyjś teren prywatny. W wielu miejscach opłaty odbywają się na zasadzie „co łaska”, sugerowaną kwotę należy wtedy wrzucić do umieszczonej przy furtce wejściowej skrzynce (a potem zamknąć za sobą bramkę, żeby owce nie uciekły). Ale to, że gotówką płaci się tylko za wejścia nie znaczy, że wystarczą wam drobniaki. Na opłaty turystyczne poszła znaczna część naszego budżetu (przykładowo wejście nad jezioro kosztuje 200 DKK/os czyli ok 120 PLN).

 

Nie przydadzą się też szczegółowe mapy. Najlepiej sprawdzi się darmowa, którą możecie zgarnąć na lotnisku. Google Maps czasem podaje jakieś farmazony. Ale też nie ma się co przejmować. Na Farojach nawet jak się zgubicie, to bardzo daleko nie dotrzecie. Na tak małym terenie zawsze łatwo wraca się do domu 😉

 

A co z ciuchami? Tu będę mieć dla was trochę sprzecznych informacji. Na pewno podstawą są nieślizgające się i nieprzemakalne buty trekkingowe (większość czasu spędzicie włażąc pod górę po wilgotnej śliskiej trawie, ale zdarzy wam się też skakać nad strumykami). Oprócz tego niezbędne będą szalik i czapka, pozwalające obronić się przez niemiłosiernie pizgającym wiatrem na klifach. No i koniecznie spakujcie dobre sztormiaki. Podobno zazwyczaj jest tak, że jeśli macie w życiu farta, to w ciągu tygodniowego pobytu na Wyspach Owczych jeden dzień będzie słoneczny. No i tu wjeżdżają moje sprzeczne informacje – my trafiłyśmy na lato stulecia. Tak naprawdę padało tylko jednego dnia (i jeszcze raz wieczorem) i praktycznie nie wiało. Faktycznie termometr pokazywał od 13 do 16 stopni, ale w słońcu odczuwalna temperatura przekraczała 20. Lokalsi szaleli, dzieci kąpały się w strumykach (o temperaturze 3 stopni) na dmuchanych flamingach, a nam pociły się dupy. Taka sytuacja nie zdarza się często, ale na wszelki wypadek polecam garderobę na cebulę. Zwłaszcza, że pogoda potrafi zmienić się diametralnie w ciągu pięciu minut (poniżej zdjęcia poglądowe robione w odstępie 40 minut). Aha, i nie bierzcie parasoli. Podobno po tym rozpoznaje się turystę, że próbuje walczyć z parasolką, podczas gdy na Owcach deszcz jak już naprawdę pada, to raczej napier**la w poziomie niż w pionie 😉

 

 

Tym, którzy tak jak ja jadą przede wszystkim robić zdjęcia polecam spakować najszerszy obiektyw jaki macie. Tutejsze klify są wyższe niż mi się wydawało, a co za tym idzie, nie zawsze mieszczą się w kadrze. Ja korzystałam z 24-70 mm, jasnej stałki 35 mm i starego obiektywu Zenita 200 mm. Dwudziestka czwórka w większości przypadków się sprawdzała. O jeszcze szerszym kadrze marzyłam może ze dwa razy. Z kolei dwusetkę wzięłam specjalnie ze względu na Mykines. Przydała się do wjeżdżania w twarz maskonurom bez niepotrzebnego ich straszenia.

 

 

No więc czy da się tanio pojechać na Wyspy Owcze?

Udzielę wam średnio satysfakcjonującej odpowiedzi. Zależy co dla was oznacza tanio. Na pewno będzie drożej niż All Inclusive w Bułgarii, ale skoro czytacie tego posta, to pewnie tego typu wyjazdy was nie pociągają. Ja wychodzę z założenia, że wszystko się da. Żeby wakacje z owcami nie przyprawiły was o kredyt trzeba tylko odpowiednio dobrze (i wcześnie!) je zaplanować. Nie obejdzie się też bez wyrzeczeń. Jeśli jesteście w stanie zamienić pieczywo na owsiankę, a wyjście do knajpy na makaron z sosem pomidorowym będzie taniej. Jeśli wieczór spędzicie nad przywiezioną z Polski herbatą zamiast lokalnym piwem będzie taniej. Jeśli dni zaplanujecie tak, żeby jak najrzadziej przejeżdżać podmorskimi tunelami będzie taniej.

 

Na koniec podrzucam wam moje podsumowanie kosztów (na osobę):

LOTY: 668 PLN (Kopenhaga-Vagar) + 820 PLN (Warszawa-Kopenhaga) = 1488 PLN

BAGAŻ: 30 PLN

NOCLEG: 118 PLN/noc = 826 PLN/tydzień

WYPOŻYCZENIE SAMOCHODU: 100 PLN /doba = 700 PLN tydzień (z najwyższym ubezpieczeniem)

OPŁATY SAMOCHODOWE: 62 PLN (tunele) + 36 PLN (prom) + 100 PLN (benzyna) = 198 PLN

JEDZENIE Z POLSKI: 86 PLN

ZAKUPY SPOŻYWCZE NA MIEJSCU: 84 PLN

KOSZTY ZWIEDZANIA:

  • MYKINES: 59 PLN (pozwolenie na hike) + 102 PLN (prom)
  • JEZIORO SORVAGSVATN: 116 PLN
  • SAKSUN: 45 PLN (ja nie byłam, ale dziewczyny weszły 3 na jeden bilet)
  • GJOGV: 29 PLN

KNAJPY: 212 PLN (jeden obiad + 4 kawy, na najdroższy obiad zostałam zaproszona z okazji urodzin)

PIWO Z LOKALNEGO BROWARU: 36 PLN (mało piłam, bo byłam chora)

……………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

Co oznacza, że przez cały wyjazd (nie licząc tego, co działo się podczas dwudniowej przesiadki w Kopenhadze, bo to osobna historia) wydałam 4 koła. Siedem dni na Wyspach Owczych? Nie ma tragedii! Nie liczę pamiątek ani zakupów w sklepie z winylami, bo to już totalna rozpusta, a nie koszty wyjazdu 😉


Balmas

Freelancerka, ewentualnie bezrobotna. Trochę etnograf, trochę fotograf. Wolny czas najczęściej spędza w Photoshopie lub Lightroomie. Celem jej życia jest zjechanie świata, ze szczególnym uwzględnieniem krajów gdzie karmią tacosami. Szanuje szyderę i minigolfa. Jak dorośnie założy hostel i knajpę. Prowadzi bloga, żeby dostać do testów elektryczną deskorolkę.

Inne posty autora