Czas na kolejne zestawienie warszawskich miejscówek. Tym razem na tapet wjeżdżają kawiarnie, czyli te lokale, w których spędzamy kupę czasu, ale o których nigdy nie mamy na tyle dużo do powiedzenia, by poświęcić im osobnego posta. W dzisiejszym poście znajdziecie totalny miks. Trochę alternatywnych metod parzenia kawy, kilka miejsc ładnych i instagramowych, parę kawałków ciast (no bo jak kawa to i deser, wiadomo!) i fajny klimat.

Absolutnie nie podejmuję się oceny, które z tych miejsc są najlepsze. Po prostu we wszystkich miło się siedziało. Trochę głupio też stawiać się w charakterze eksperta, kiedy wiem, że na rynku dostępny jest „profesjonalny kawiarniany przewodnik” i mogę was po prostu odesłać do książki-kompendium „Coffee Spots Polska”. Zajrzyjcie do tej książki jeśli potrzebujecie większej oferty kawowych opcji. I to nie tylko w Warszawie. Ale zanim kupicie książkę, to zapraszam was do zapoznania się z moim zestawem kawiarni.

 

 

KREM

Do Kremu trafiłam zupełnie przypadkiem w poszukiwaniu miejscówki, w której można rozsiąść się z komputerem. O istnieniu lokalu wiedziałam już co prawda wcześniej, ale jakoś zawsze było mi nie po drodze. W mojej świadomości Krem istniał jako ładny obrazek, który zapisałam sobie na Instagramie jako inspirację wnętrzarską (ta zielona kanapa, mniam!). No i faktycznie, nie da się ukryć, że wnętrze jest mega ładne. Miejsca jest też więcej niż myślałam, wewnątrz znajduje się bowiem jeszcze jedna sala, do której jednak nie zawitałam z aparatem, bo jest w niej ciemno jak w grobowcu.

Kawę mają tu świetną, bardzo delikatną w smaku. Tak jak lubię. W gratisie bardzo miła obsługa i dobra muzyka z głośników. Zachęcająco wygląda też menu. Może z wyjątkiem deserów. Siadałam z planem zamówienia deseru, ale nic mnie specjalnie nie zainteresowało. Zrobiłam za to mentalną notatkę, by następnym razem wpaść tu na śniadanie na Crocque Madame.

 

EDIT: Jak wrzuciłam z Kremu zdjęcie na Insta to dostałam kilka wiadomości „i jak ci się podobał ten syf?!”. Zdaje się, że ludzkość nie jest zachwycona tym miejscem, a ogólna krytyka dotyczy przede wszystkim tłumów w weekendy na śniadaniach i konieczności stania w kolejkach. Podobno kanapki też mocno średnie, aczkolwiek o każdej odwiedzonej przez siebie knajpie słyszałam wcześniej że to „nic nadzwyczajnego”, więc nauczyłam się nie sugerować opiniami. Nie wiem, ja problemów nie uświadczyłam, bo byłam tylko na kawie w ciągu dnia i w lokalu było prawie pusto, ale na wszelki wypadek ostrzegam, równocześnie ciesząc się w duchu, że jestem freelancerem i weekendowe bóle konsumenckie mnie nie dotyczą. Planując wyjście na śniadanie, zachowawczo postawię jednak na wtorek.

 

 

HAŁAS VINYL + COFFEE

Kiedy byłam w Hałasie, byli jeszcze na etapie jednego lokalu, maleńkiej kawiarni na Jagiellońskiej, która jest, moim zdaniem, jedną z najfajniejszych kawiarni na Pradze. Teraz otworzyli już drugą miejscówkę, na Saskiej Kępie. Tym, co przekonało mnie do wizyty, były winyle. W kawiarni nie tylko napijecie się pysznej kawy, zjecie ciasto, kupicie kawę do domu, ale też nabędziecie płyty winylowe. Przyjemne z… przyjemnym. A dzięki temu jest tu naprawdę super klimat.

 

 

A co najważniejsze, w Hałasie wybór kawy mają całkiem pokaźny, aczkolwiek jest to jedno z tych miejsc, w których człowiekowi trochę głupio zamówić zwykłe cappuccino. Tu królują dripy, areopressy i inne alternatywne cuda. Ja z kolei zdecydowałam się na jednego z moich faworytów, cold brew, sprzedawane tu w poręcznych buteleczkach, które możecie wziąć ze sobą na drogę. Pyszka!

 

 

COPHI

Cophi to miejscówka, którą darzymy szczególnym sentymentem. Przede wszystkim dlatego, że kupicie tu kanapki i ciasta autorstwa naszej „współblogerki” Marii a.k.a. Magic Cake. Oprócz tego mają tu naprawdę pyszną kawę, którą od ponad roku kupuję sobie do domu. W zasadzie już nie pijam na co dzień innej kawy, oprócz ich „lwa”, a kiedy zawartość torebki się kurczy, zaczynam wpadać w panikę. Jeśli jesteście fanem herbat, to koniecznie wypróbujcie też ich mieszankę Mango Tango, choć sama nie wiem czy lepsza jest ta, czy wersja z mandarynką. Zakupu możecie dokonać na ich stronie internetowej, gdzie znajdziecie też wszelkie niezbędne sprzęty do zaparzania kawy we własnym domu.

 

No, ale po co robić w domu, jak można wyjść na miasto. Główny lokal Cophi znajduje się na Hożej i jest maleńki, ale bardzo przytulny. Oprócz tego sezonowo grasują jednak w różnych punktach Warszawy (np. w Parku Żeromskiego czy na Uczelni Łazarskiego, a na Nocnym Markecie raczyli nas w zeszłym (ostatnim? Chlip!) sezonie pysznymi mini pączkami na słodko i na słono. Generalnie właściciel Uri, jest człowiekiem renesansu, w dodatku bardzo sympatycznym, jak się okazało podczas prowadzonego przez niego warsztatu z alternatywnych metod parzenia kawy, w którym mieliśmy okazję wziąć udział w Grunt i Woda.

P.S. Zdjęcia z Cophi autorstwa Łukasza, naszego „kawowego przewodnika”, który podpowiadał nam najlepsze kawowe miejscówki podczas wojaży po Brnie, Wiedniu i Budapeszcie!

 

 

 

MOD

Lokal wielozadaniowy. Rano wypijecie tu kawę i zjecie wyboooorne pączki z lukrem w dziesiątkach odsłon smakowych. Po południu wpadajcie na menu lunchowe, a wieczorem do „pełnoprawnej” restauracji. Mi MOD w pierwszej kolejności kojarzy się z naprawdę dobrym ramenem, ale na ich kolorowe donuty chce się wracać. Ja wypróbowałam różowiasty hibiskus i kwaskowy grejpfrut z werbeną. Oba pyszne i, co dla mnie ważne, nie wykręcają japy słodkością. Możecie kupić je też na wynos, w uroczym różowym pudełeczku jak z filmowej cukierni Mendl’s z „Budapest Hotel” Wesa Andersona.

 

 

MOD znajduje się na ulicy Oleandrów, jednej z najfajniejszych ulic w Warszawie. Tak naprawdę można tu spędzić cały dzień, przenosząc się z miejsca na miejsce. Zrobicie tu vintage zakupy w Bazarze Miejskim, zaopatrzycie się w kosmetyki w fancy drogerii O Jeju, przekąsicie tapasy w steampunkowej knajpie Bardziej, wypijecie piwko z Innych Beczek, a deser, obiad, kawę i drugi deser (nie oszukujmy się) załatwi wam właśnie MOD. Fajne jest tu też wnętrze. Mi kojarzy się z Berlinem, głównie ze względu na pozbawioną gładzi „industrialną” ścianę, która podobno teraz fachowo nazywa się wabi-sabi. Ja sama zrobiłam sobie takie „dzieło sztuki” w salonie, kiedy okazało się, że nie jestem królową remontów DIY, a Berlin (oraz MOD) tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem trendsetterem, a nie tylko nieudacznikiem.

 

 

NANCY LEE

Miejscówka wegańska i bezglutenowa prowadzona przez fanów Rolling Stonesów. Znajdziecie tu nie tylko kawę i ciasta, ale też śniadania i obiady. Nancy Lee to bardzo fajny lokal, żeby się zaszyć, pracować, czytać książkę albo po prostu wegetować. Dwa piętra na zacisznej ulicy Górskiego, przytulne wnętrze i fajna obsługa z pasją. Latem mają jeszcze ekstra ogródek na zewnątrz. Ja trafiłam tu przypadkiem, kiedy zaszłam sprawdzić co dzieje się w lokalu po mojej ulubionej kawiarni z czasów studenckich – My’o’My. Spędziłam tu dobrych kilka lat, przeczekując okienka między zajęciami i zajadając się bajglami. Nancy Lee to godny następca, więc z pewnością będę tu wracać.

 

 

W Nancy Lee mogę wam z czystym sercem polecić moje ukochane tonic espresso. Tutaj dostaniecie godną porcję w wielkiej szklance. Idealne orzeźwienie na gorący dzień (tak, wiem, że jak piszę to teraz, w mroźny styczniowy poranek, to niekoniecznie was to zachęci ;P). Pod kawę dobrze weszło ciasto jabłkowe na mące kukurydzianej. Super było to, że nie było za słodkie, a porcja była wystarczająca, by podzielić się z drugą osobą. Może tylko było odrobinę za suche.

 

 

ETNO CAFE

Kiedy szukacie większego lokalu na spotkanie z liczniejszą grupą, to dobrym pomysłem może być „mini-sieciówka” Etno Cafe. W tym momencie w Warszawie mają już dwa lokale. Oba pokaźnych rozmiarów. Co ważne, mimo, że to sieciówka, to jednak w środku jest fajny, oryginalny klimat. Kwieciste tapety, kolorowe, miękkie fotele. Wnętrze skojarzyło mi się bardzo brytyjsko. Kawa jest tu ok. Możecie też zamówić jedno z kilku ciast. Tych próbowałam, ale muszę przyznać, że nie pamiętałam o tym, dopóki nie zobaczyłam własnych zdjęć, więc chyba nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. Spodobało mi się natomiast to, że moje ukochane tonic espresso podają tu z plasterkiem grejpfruta. Teraz takie samo robię sobie w domu 😉

 

 

ODETTE TEA ROOM

To teraz dla odmiany herbaciany świat. Choć kawę też tu można zamówić i nie wstyd. Pytałam 😉 Ale przede wszystkim warto tu przyjść dla ciastek we wszystkich wzorach i kolorach, które wyglądają jak małe dzieła sztuki. A to, co najbardziej mnie zaskoczyło, to ich smak. Mimo tego, że wyglądają jak rzeźby z plastiku, to plastikiem absolutnie nie smakują. Nie są sztuczne ani przesadnie słodkie. A po wizycie w Warszawskim Lukrze już wiem, że z tym plastikowym smakiem to różnie może być.  Nie wiem czy to nie jakieś gastronomiczne faux pas, ale jeśli mam być szczera, to w Odette słodkości smakowały mi zdecydowanie bardziej niż te sprzedawane w Deseo.

 

 

Do Odette warto zresztą wpaść dla samego wnętrza. Oba ich lokale są mekką dla instagramerów. W „oryginalnej” kawiarni na Górskiego znajdziecie miękki aksamit, minimalistyczny design i kolory Pantone 2016. W jej młodszej siostrze w budynku Cosmopolitan na Twardej powitają was natomiast wszechobecne liście bananowca. A dla mnie i tak, w jednym i drugim miejscu, największym sztosem są metalowe industrialne lampy. Od razu zapisałam sobie w swoim folderze mieszkaniowych inspiracji.

 

 

RAKIETA CAFE

Ostatnim lokalem (na dziś!) jest powiślańska Rakieta. Maleńki lokalik na Solcu zachęca do kolejnych wizyt tanią kawą i klimatem. Choć w oknie straszy złoty chiński kot (ja wciąż nie wiem komu on macha!), to w środku panuje przyjemna, kameralna atmosfera. Kameralna, bo miejsc siedzących jest raptem kilka. Wnętrze jest w większości czarno-białe i nieprzekombinowane. Espresso kosztuje 5 złotych, czyli tyle ile powinno. A w gorący dzień możecie zjeść tu czarne jak wulkan kokosowe lody Syrenka, które są pyszne, a dodatkowo wegańskie. Mi akurat na Powiśle już nie po drodze (chlip, chlip, mieszkałam tam 5 lat), ale Rakietę wspominam na tyle dobrze, że jadąc w okolicę z jakąś misją na pewno tam wpadnę na szybką kawkę. Co i wam polecam.

 

 

To by było na tyle. Lista kawiarni w Warszawie w zasadzie nie ma końca. Wciąż jedne się zamykają, a inne otwierają. Pewnie za jakiś czas uzbiera mi się kolejny zestawik zdjęć i kawowych doświadczeń, a wtedy spodziewajcie się kolejnej porcji fajnych miejscówek. Jak zwykle liczę też na wasze podpowiedzi!