Dla mnie Katowice to przede wszystkim miasto muzyki. Nigdy nie miałam okazji przebywać tam w charakterze innym niż uczestnik festiwalu, ewentualnie pracownik badawczego korpo, który w ramach pracy zarobkowej łazi za ludźmi po supermarketach i omawia skomplikowaną problematykę serków z Hahalandu (fuck my life). Na OFFie nigdy nie byłam, ale myślę, że prędzej czy później to nastąpi, natomiast Tauron, na którym w tym roku bawiłam się po raz piąty (albo szósty, nie mogę się doliczyć) zaczyna się po godzinie 18. Wcześniej coś trzeba ze sobą począć. Moje poznawanie śląskiej metropolii zawsze jest więc mocno weekendowe i ograniczone czasowo.
A Katowice to miasto w którym dzieje się dużo, mam wręcz wrażenie, że coraz więcej. Kilkanaście godzin przed festiwalowymi koncertami nie wystarczy, żeby wczuć się w klimat i naprawdę poznać to miasto. Ja po kilku pierwszych wizytach miałam wrażenie, że Katowice niewiele mają do zaoferowania. Myliłam się. Po prostu na polubienie tej przestrzeni potrzeba czasu.
Zjedzanie miasta
Kiedy zakładaliśmy tego bloga zakładaliśmy, że nie chcemy przesadzać z treściami podróżniczymi i gastronomicznymi. Wyszło jak zwykle. Co począć kiedy nasza natura skazuje nas na bycie foodies? W Katowicach też w pierwszej kolejności zajęłam się wyszukiwaniem najciekawszych miejscówek z jedzeniem. Przejrzałam blogi i Facebooka (zawsze pomocne Zomato niestety tutaj mocno kuleje) i wynalazłam kilka perełek. Inne starym dobrym zwyczajem same nas znalazły, podczas bezcelowego szwendania się po mieście.
Tegoroczne zjedzanie Katowic rozpoczęłyśmy z towarzyszem Pinksem (czy ma to coś wspólnego z „Pinkym i Mózgiem”? You shall never know) od azjatyckich inspiracji w Naszebao. Mój kalmar był spoko, jej wołowina trochę niedoprawiona. Na wszelki wypadek jednak miejscówki nie polecamy, bo Pinks przez kolejne dwa dni rzygała. Nie mamy pewności czy miało to cokolwiek wspólnego z bao, tym bardziej, że mi nic nie dolegało, ale ja właśnie wróciłam z Mongolii, więc musiałoby być naprawdę źle, żeby mnie coś tak dojechało. Potem było już jednak tylko lepiej. Śniadanie możemy polecić w Synergia Dobre miejsce oddalonym o zawrotne 290m od naszego hostelu (Hostel Centrum Katowice jeśli kogoś to interesuje. Nie ma pluskiew i jest wszędzie blisko piechotą, więc ja szanuję). Jak tam będziecie to koniecznie dopchnijcie się ciastem. Obojętnie którym. Wszystkie prezentowały się wybornie. Pyszne śniadaniowe bajgle zjecie też w 3 Siostrach.
Następnego dnia śniadanie planowałyśmy w Prodiżu, gdzie do godziny 17 miały być serwowane brunche dla festiwalowiczów. Okazało się jednak, że od 12 obowiązywało już tylko to co zawsze menu lunchowo-obiadowe. Nic straconego, bo pizza Diavola wypieczona w najwyższym na świecie piecu wykorzystywanym do wypieku pizzy (pozostałość po Fabryce Porcelany) wjechała jak zła. Polecam tym, którzy szanują czosnek i nie boją się nim straszyć ludzkości.
A że nic nam tak dobrze w życiu nie wychodzi jak przewalanie hajsu na jedzenie (i na winyle, ale to zupełnie odrębna kwestia) to z opcji obiadowych możemy wam też polecić specjalizujący się w burgerach i pankjekach Bułkęs oraz pierwszy stricte krewetkowy lokal – Shrimp House. W obu tych miejscach karmią dobrze i przede wszystkim głodni stamtąd nie wyjdziecie. Ja oba dni festiwalowe zmuszona byłam spędzić z rozpiętym guzikiem w dżinsach. Dobra szama zawsze wygra z lansem.
No dobra, ale w końcu jesteśmy tu z racji festiwalu, to gdzie warto się napić, żeby wczuć się w bujający nastrój? Na piwo i prosseco polecamy Kato Zwei przy Spodku, czyli filię lokalu znajdującego się na stałe na Rynku. Sympatyczna obsługa, niezobowiązujący klimat i dobra muzyka z głośników. A jeśli wolicie pójść w koktajle, to zajrzyjcie do Old Cuban.
Chętnie chwalę Industriale!
No dobra, ale Katowice to nie tylko wyżera. Jesteśmy tu tyle dni, że warto by coś w końcu zobaczyć. Na szczęście organizatorzy Tauron Nowa Muzyka ogarnęli dla festiwalowiczów też atrakcje turystyczno-kulturalne. W dodatku za darmo. No to nie ma wymówek, trzeba iść zwiedzać! Jako pierwsze na tapet bierzemy Muzeum Śląskie, które zawsze stanowi dla nas miasteczko festiwalowe, ale którego wnętrz do tej pory nie znałyśmy. To błąd, bo wystawy stałe są naprawdę mega ciekawe. W dodatku uczestnicy festiwalu z opaskami wchodzą na teren muzeum za symboliczne 1PLN.
Na podziwianie sztuki, wycinków górniczej historii i scenograficznych rekwizytów, które tam znajdziecie zaplanujcie sobie dobre kilka godzin, bo można się nieźle wciągnąć, a czas mija nie wiadomo kiedy. Szczególnie jeśli wciągniecie się w pasjonującą rozgrywkę śląskiego Monopoly na jednym z ekranów, które znajdziecie na niższym poziomie muzeum. Zresztą sam budynek, w którym mieszczą się wystawy jest architektoniczną perełką godną odwiedzenia. Wasz Instagram z pewnością wam podziękuje za stylową foteczkę minimalistycznego zawieszonego zejścia.
W ramach Taurona zorganizowane było też kilka tur zwiedzania Fabryki Porcelany – industrialnej przestrzeni wyglądem i obecną funkcją przypominającej praskiego Konesera. Taki spacer z przewodniczką po terenie fabryki to przyjemnie zagospodarowana godzinka na kacu. W temat produkcji porcelany wprowadził nas krótki filmik z narracją typu umierająca Krystyna Czubówna (to akurat mogli sobie darować), ale potem było już spoko. W dodatku współuczestnicy spaceru też bardzo sympatyczni, a obecni wśród nich lokalsi chętnie polecali przyjezdnym miejscówki do odwiedzenia, które od razu wpisałyśmy sobie na przyszłoroczną listę celów.
Sztuka spoza utartych szlaków
W Katowicach warto też odwiedzić pracownię Andrzeja Urbanowicza w kamienicy na Piastowskiej 1. Jest to jednak miejsce na tyle wyjątkowe, że postanowiliśmy poświęcić mu osobny post. O historii miejsca, jego bywalcach i o tym, co się tam obecnie dzieje przeczytacie TUTAJ.
Tym razem nie zdążyłyśmy odwiedzić Nikiszowca, bo całonocne obcowanie z muzyką mocno utrudnia poranne wstawanie. Raz nawet próbowałyśmy, ale nie zdążyłyśmy an autobus (wymówki, wymówki). Wybierzemy się więc przy okazji kolejnej wizyty. Jeśli znacie Katowice i Nikiszowiec koniecznie dajcie znać gdzie pójść to będziemy mieć już gotowy plan działania!
EDIT 2018: Kolejny rok, kolejny Tauron!
Siema, witam, elo. To ja rok później. Uznałam, że nie będę tworzyć osobnego posta, bo a) nie chce mi się i b) nie ogarnęłam w tym roku w Kato na tyle nowości, żeby z tego ulepić cały tekst. Doklejam więc tutaj nowe propozycje turystyczno-gastronomiczne, żeby już wszystko było elegancko w jednym miejscu. O samym festiwalu nie piszę, bo był wyborny jak zawsze, więc co tu dużo gadać 😉
Jeśli chodzi o „zjedzanie” to w tym roku do listy miejsc godnych polecenia dochodzi lodziarnia Mint Lody od serca, która postawiła nas na nogi mrożoną kawą i lodami o smaku czekoladowych batoników. Jeśli chodzi o śniadania, to ponownie odwiedziliśmy Synergię i tu bez zmian – bardzo dobrze, nieco gorzej wypadło Bistro Zielnik. Jedzenie było ok, ale bez szału. A śniadaniowe leczo nazwane szakszuką był co najmniej dziwne. Za to tegorocznym gastro zwycięzcą zdecydowanie zostaje Cafe Byfyj na Nikiszowcu. Tutaj objadłyśmy się jak złe śląskimi klasykami – roladą wołową, kluskami śląskimi (nigdy mi nie smakują, a tu pożarłam cały talerz!) i modrą kapustą. Do tego jeszcze przepyszna zupa kurkowa, a na deser porcja ciasta większa niż moja głowa. Ciast mają tu mnóstwo, więc ciężko się zdecydować, ale co byście nie wybrali i tak będzie pyszne. My zjadłyśmy torcik z kremem i poziomkami i bezę z borówkami, którą pani za kasą ukroiło się tak od serca, że prawie rozpłakałam się z radości. Pamiętajcie – tort to sens życia!
W tym roku wreszcie udało mi się zawitać na Nikiszowiec. Była to moja nasta wizyta w Katowicach, ale do tej industrialnej perełki zawsze było mi nie po drodze. Zdecydowanie polecam zaplanować sobie wyjazd tak, żeby wpaść tu na obiad i spacer. Nikiszowiec to tak naprawdę miasto w mieście. Ma swój rynek, swoje kawiarenki i swój niepowtarzalny klimat, którego nie znajdziecie nigdzie indziej. A jak już będziecie w okolicy to zahaczcie też o Galerię Szyb Wilson. W tej ogromnej przestrzeni znajduje się galeria sztuki z najbogatszymi zbiorami sztuki naiwnej, na jakie trafiłam. Wizyta tak nas natchnęła, że zaraz po festiwalu obejrzałyśmy film o żywocie jednego z głównych polskich malarzy naiwnych – Erwinie Sówce.
W tym roku ponownie wpadłam też do Muzeum Śląska, bo to jedna z moich ulubionych przestrzeni, a moje współtowarzyszki podróży nigdy tu nie były. Przy okazji połaziłyśmy w okolicach Spodka, który jest dziwny, ale na swój sposób ciekawy, a okolice wokół niego wciąż się rozwijając i zmieniają. Generalnie Kato jest coraz lepsze, więc wbijajcie czym prędzej.
Balmas
Freelancerka, ewentualnie bezrobotna. Trochę etnograf, trochę fotograf. Wolny czas najczęściej spędza w Photoshopie lub Lightroomie. Celem jej życia jest zjechanie świata, ze szczególnym uwzględnieniem krajów gdzie karmią tacosami. Szanuje szyderę i minigolfa. Jak dorośnie założy hostel i knajpę. Prowadzi bloga, żeby dostać do testów elektryczną deskorolkę.
Podobne posty
20 listopada 2017
Jedziemy w Polskę: Kraków
24 października 2017
Jedziemy w Polskę: Białystok
6 października 2017