Jest problem. Szukałam właśnie na własnym blogu posta o Wiedniu, po którym to bujałyśmy się z Marią podczas majówkowego Eurotripa. Ktoś mnie o coś zapytał i potrzebowałam znaleźć nazwę knajpy. Szukałam, szukałam i… nie znalazłam. A dlaczego nie znalazłam? Bo go nigdy nie napisałam! Nie wiem jak to jest możliwe, że mój mózg uznał zadanie za wykonane i byłam święcie przekonana, że post sobie od kilku miesięcy wisi na blogu, ale takoż się stało. Muszę więc poprosić was o przysługę. Możemy przez chwilę udawać, że jest maj? Że za oknem nie ma wcale jesiennych kolorów, w drodze do pracy wcale nie wpadliście stopą w bagno, a smog nie unosi się w powietrzu? Tak? No to spoko. Przenosimy się zatem do słonecznego Wiednia!
W tym poście znajdziecie informacje o tym co można osiągnąć przez dwa dni w Wiedniu. Dowiecie się ile kosztuje komunikacja miejska, gdzie najlepiej przenocować i co koniecznie trzeba zobaczyć. Znajdziecie tu trochę ciekawostek, trochę moich przemyśleń o sprzecznej naturze Wiednia, który jest równocześnie nieprzystępny i inkluzywny, a oprócz tego trochę „klasycznej turystyki”. W Wiedniu wcześniej byłam tylko raz, wiele, wiele lat temu, na kilka godzin. W zasadzie możemy więc uznać, że nie byłam wcześniej w tym mieście. Podczas dwudniowego pobytu próbowałam więc odhaczyć tyle turystycznych 'must see’ ile to tylko możliwe, bez konieczności rezygnowania ze zjedzania na rzecz zwiedzania, rzecz jasna. Natomiast część jedzonkową opisałam dla was osobno. Ten post i tak jest już na maksa długi.
Aha, sprawdźcie też poprzednie posty z tej Eurotripowej serii, to będziecie bardziej w temacie. Maria opisała dla was wszystkie praktyczne info związane z podróżowaniem samochodem, czyli ile kosztują winiety i gdzie najlepiej zaparkować. Ja z kolei skompilowałam dla was warte odwiedzenia miejscówki w przewodnikach po Brnie oraz Budapeszcie.
Nocleg w Wiedniu – hostel czy Airbnb?
Jeśli chodzi o nocleg w Wiedniu, to przede wszystkim polecam o nim pomyśleć wcześniej niż 3 dni przed wyjazdem. My, ze względu na swoje nieogarnięcie, musiałyśmy ostatecznie przestawić całą wycieczkę w związku z brakiem miejsc w hostelach. Pierwotnie planowałyśmy noclegi w Airbnb, ale gdy okazało się, że jednak jedziemy we dwie, a nie we trzy jak było pierwotnie ustalone, ta opcja przestała nam się opłacać finansowo. Jeśli jednak lubicie mieć chatę na wyłączność lub podróżujecie większą grupą, to polecam wam sprawdzić oferty. Natrafiłam tam na kilka perełek w samym centrum, urządzonych tak, jak chciałabym żeby wyglądał mój dom, i to w dodatku wcale nie drogo.
My ostatecznie wylądowałyśmy w hostelu Ruthensteiner, który polecała kiedyś na swoim blogu Adamant Wanderer (teraz nie mogę znaleźć tego posta!). Ona zresztą była w trakcie tej wycieczki trochę naszym autorytetem, bo w Wiedniu była nie raz i naprawdę dobrze to opisała. Z jej propozycji korzystałyśmy szczególnie chętnie poszukując szamy w dobrych cenach. Hostel Ruthensteiner wybrałam ze względu na lokalizację, która stanowi równocześnie jego wadę i zaletę – w zależności od tego czego poszukujecie. Nie znajduje się on w ścisłym centrum miasta, więc wykupując tu nocleg, musicie liczyć się z dłuższymi spacerami lub koniecznością zakupu biletów komunikacji miejskiej. Ale! Ta lokalizacja ma też swoje plusy. Po pierwsze, hostel znajduje się mniej więcej w połowie między centrum miasta a pałacem Schönbrunn, więc jest to idealna miejscówka jeśli planujecie odwiedzić jedno i drugie. Po drugie, nocleg poza ścisłym centrum jest wskazany dla zmotoryzowanych. Tutaj bardzo dobrze i mega opłacalnie finansowo rozwiązana jest sprawa parkowania, co szczegółowo opisała Maria.
Hostel Ruthensteiner mogę polecić ze względu na panujące tu warunki (jest czysto i cicho, na dole dużo miejsca wspólnego, gdzie można zagadać do obcych ludów i dowiedzieć się czegoś fajnego o mieście), na bar (dobre piwo bez wychodzenia z domu!), super pomocną obsługę i ekstra zielony ogródek.
Miasto nieprzysiadalne?
Muszę przyznać, że Wiedeń, choć mi się podobał, zrobił na mnie gorsze wrażenie niż odwiedzony podczas tego samego wypadu Budapeszt. Jest tu elegancko, wystawnie, na bogato. Jest niepokojąco idealnie i symetrycznie (to akurat raj dla fotografów i miłośników twórczości Wesa Andersona). Jest po prostu „kuresko królewsko”. A przez to mniej przyjaźnie. Mam natomiast (niczym niepotwierdzone) podejrzenia, że to super miasto, tylko nie da się go tak łatwo poznać. Trzeba mieć wewnętrzne wtyki, odźwiernego, który nas zaprowadzi tam gdzie trzeba, pokaże to, co najfajniejsze, a niewidoczne na pierwszy rzut oka. Tak miałam zresztą z Berlinem. Podczas pierwszej wizyty uznałam, że jest ok, ale tak naprawdę spodobał mi się dopiero podczas dwóch kolejnych, kiedy zostałam oprowadzona przez lokalsów.
Aha, z informacji praktycznych musicie jeszcze wiedzieć, że komunikacja miejska nie należy do najtańszych, ale też bywało gorzej. I to dużo. My postawiłyśmy na bilet 48-godzinny za 14 euro. Jednorazówki mniej się opłacają, bo bilet normalny kosztuje 2,4 euro. Zresztą, dzięki biletowi okresowemu woziłyśmy się w te i we w tę dniami i nocami wszystkimi możliwymi liniami i niczym nie musiałyśmy się martwić. Oszczędziłyśmy też sporo czasu, a ten podczas tak krótkiej wizyty, był dla nas zdecydowanie najcenniejszy.
Wes Anderson poleca
Żeby obejrzeć ten elegancki, ułożony Wiedeń nie trzeba szczególnie szukać. Pałace, kolumny, równo przycięte żywopłoty i drzewa posadzone od linijki czają się tu na każdym rogu. Wystawnego pałacu Schönbrunn i otaczającego go ogrodu, o którym wspominałam wcześniej, w końcu nie zdążyłyśmy zwiedzić. A żałuję, bo marzyły mi się tam zdjęcia o zachodzie słońca. Jest on zresztą opisywany jako jedna z najważniejszych atrakcji. Natomiast symetrię i efektowną architekturę znalazłyśmy w centrum miasta. Tam zaczęłyśmy od MuseumsQuarier, potem obejrzałyśmy, otoczone idealnie wystrzyżonymi żywopłotami, budynki Muzeum Historii Naturalnej i Muzeum Historii Sztuki (tu akurat moja uwaga o Wesie Andersonie jest bardzo adekwatna), a następnie przeszłyśmy przez park, zahaczając o ogród różany, gdzie nie zastałyśmy żadnej róży, bo to nie ich sezon na kwitnięcie, dotarłyśmy do monumentalnego pałacu Hofburg.
Generalnie Habsburgowie sobie nie żałowali i gdziekolwiek nie pójdziecie, tam znajdziecie jakąś efektowną budowlę. Ja żałuję, że nie udało nam się wbić do Biblioteki Narodowej (byłyśmy za późno), bo przy niej Hogwart to pikuś. Zresztą znajduje się tam, ponoć bardzo klimatyczne, Muzeum Globusów. Przechadzając się w okolicy natrafiłyśmy również na Stallburg, czyli domostwo koni rozwożących po mieście turystów. A te żyją sobie jak paniska. Adres lepszy niż na Koszykowej. Polecam też zahaczyć o palmiarnię. W środku jest też knajpa, na którą nikogo nie stać, ale palmiarnia sama w sobie jest ekstra.
Szczerze mówiąc, sama starówka podobała mi się najmniej. Bez garsonki Chanel czułam się tam jak intruz. Im dalej od centrum, tym bardziej w moim stylu. Trochę cesarskiego przepychu trzeba było obczaić, wiadomo, ale co za dużo to nie zdrowo. Pałacowe wizyty zakończyłyśmy więc w barokowym Pałacu Belweder, gdzie ponownie symetria nie zawiodła. Tam najbardziej przyciągnął nas w sumie Ogród Botaniczny, bo obie z Marią jesteśmy fankami odwiedzania tych przybytków w każdym mieście.
Co oprócz kolumn i fontann?
Po tych wszystkich bogactwach miałyśmy wrażenie, że zaraz eksplodują nam mózgi. Poszłyśmy więc w zupełnie inne klimaty. Odwiedziłyśmy kolorowy architektoniczny dziw, czyli Dom Hundertwassera. I to miejsce zdecydowanie polecam, bo to doskonała odskocznia po całej tej perfekcji, białych murach i symetrycznych krzakach. Ale naszym ulubionym miejscem w całym mieście zdecydowanie był Naschmarkt, czyli gastro bazar, gdzie znajdziecie i super knajpki, bary, winiarnie i stoiska z falafelami po 2 euro za 20 sztuk. Podobno super nietypową atrakcją (którą znalazłam na wspomnianym już blogu Adamant Wanderer) jest Wieża szaleńców, czyli muzeum anatomiczno-patologiczne w najstarszym europejskim psychiatryku Narrenturm, którego kształt przywodzi na myśl panoptykon. Wizytę tutaj musicie jednak dobrze zaplanować, bo instytucja czynna jest tylko w środy, soboty i niedziele. Uważajcie też na szlajające się korytarzem duchy!
Fajne były też perełki okupywane przez mieszkańców, na które natknęłyśmy się zupełnie przypadkiem, takie jak komunalne ogródki, gdzie wszyscy dłubali w ziemi lub opalali się na ławkach między grządkami. Podobała nam się też inkluzywna strona Wiednia, który jest bardzo LGBT friendly. Zwróćcie uwagę na sygnalizację świetlną przy przejściach dla pieszych. Na większości tych znajdujących się w centrum miasta znajdziecie trzymające się za ręce „zakochane pary ludzików” w różnych konfiguracjach genderowych. W kilku knajpach natrafiłyśmy również na 3, zamiast dwóch typów toalet – „męskie”, „żeńskie” oraz „wszystko nam jedno”.
Na następną wizytę zostawiłyśmy sobie jeszcze Muzeum Sztuki Stosowanej, do którego podobno warto wpaść, żeby ponapawać się designem na najwyższym poziomie. Polecam zwiedzać je we wtorki, bo wtedy wstęp kosztuje 5 zamiast 12 euro. Na swojej liście 'to do’ wynotowałam również Supersense, czyli wielozadaniowy twór łączący interaktywne muzeum technologii analogowej, sklep oraz kawiarnię/restaurację. A to wszystko znajduje się w kontrastujących z eksponatami neogotyckich wnętrzach. Klimat nie z tej ziemi! A jeśli już przy rzeczach z kosmosu jesteśmy, to wiedeńską ciekawostką jest też betonowy kościół Wotruba, który wygląda jakby zbudowały go ufoludki. Generalnie jest tu co robić. Trzeba tylko porządnie poszukać.
Zapraszam do stołu!
Ponieważ ten przewodnik zawiera więcej tekstu niż ustawa przewiduje (nie wiem jakim cudem wyszedł o tyle dłuższy niż ten po Budapeszcie!) po to, co w życiu najważniejsze, czyli jedzenie, kofeinę i drinki, zapraszam was do kolejnego wpisu. Tym razem gastronomiczny, czyli jedzonko, jedzonko i jeszcze raz jedzonko 😉 Znajdziecie tam trochę instagramowej hipsteriady, trochę wybornego cold brew, parę szklaneczek ginu, pizza z kuli disco (!) i klasyczne wiedeńskie desery w tradycyjnych kawiarniach, tak dla równowagi. Schizofrenia jak zwykle!
Jeśli byliście w Wiedniu, to koniecznie dajcie znać czy macie swoje ulubione miejscówki spoza utartych szlaków? Czy też mieliście wrażenie, że to miasto, które wymaga czasu, aby dać się poznać? Ja bym chętnie dała jeszcze kiedyś szansę, ale potrzebuję jakichś tajnych podpowiedzi od znawców terenu!
Balmas
Freelancerka, ewentualnie bezrobotna. Trochę etnograf, trochę fotograf. Wolny czas najczęściej spędza w Photoshopie lub Lightroomie. Celem jej życia jest zjechanie świata, ze szczególnym uwzględnieniem krajów gdzie karmią tacosami. Szanuje szyderę i minigolfa. Jak dorośnie założy hostel i knajpę. Prowadzi bloga, żeby dostać do testów elektryczną deskorolkę.