Pierwszy raz do Maroko poleciałem w 2014 roku. W sumie to wtedy też zaczęła się również moja “przygoda” z robieniem zdjęć, ponieważ postanowiłem sprawić sobie lustrzankę. Zupełnie nie znając tematu wpisałem w Google lustrzanka do 2 tysięcy – tyle właśnie wynosił mój budżet. Po 15 minutach szukania okazało się, że najlepszym wyborem będzie, przynajmniej według internautów, Canon 600d. I tak właśnie jako przeszczęśliwy posiadacz pierwszego lustra oraz obiektywu kitowego 18-55mm 3.5/5.6f wsiadłem z plecakiem podręcznym na pokład, lecącego do Marakeszu, samolotu linii WizzAir. W planach mieliśmy odwiedzenie Fezu i Casablanci oraz Rabatu, z którego po 6 dniach mieliśmy wrócić do Warszawy z przesiadką w Londynie. Założenia udało się zrealizować w 100%.

O tym wyjeździe nie będę się jednak rozpisywał, ponieważ miał on miejsce dokładnie cztery lata temu, a pamięć już nie ta sama. Nocowanie w cudownych riadach, bardzo smaczne śniadania i mniej porywająca reszta posiłków. Sympatyczni ludzie, oprócz tych, których można spotkać w medynach. Marrakesz i Fez, do których z przyjemnością bym wrócił, a z drugiej strony Casablanca i Rabat, które oprócz meczetu Hassana II znajdującego się w tej pierwszej nie mają nic do zaoferowania. To w sumie najważniejsze informacje o tamtym wyjeździe. Więcej do napisania mam natomiast o Taghazout, z którego dopiero co wróciłem. W sumie gdyby nie możliwość spróbowania surfingu, to pewnie wcale nie zdecydowałbym się na ponowne odwiedzenie Maroko. Po pierwszym wyjeździe założyłem sobie, że wrócę ale po to by wybrać się na dłuższą wyprawę po pustyni i w góry Atlas. Sam Agadir i okolice nie są zbyt atrakcyjne i jeśli nie zamierzacie pływać na desce to nie macie po co tam jechać. Serio.

Gdybyście jednak z jakiegoś powodu utknęli w Taghazout, to oprócz oddalonego o dwadzieścia kilometrów Agadiru, będziecie mieli możliwość odwiedzenia miejsca zwanego Paradise Valley, które zobaczyć zdecydowanie warto. Znajdziecie tam mnóstwo małych “jeziorek” i wodospadów, znajdujących się w otoczeniu robiących niesamowite wrażenie formacji skalnych. Z miłą chęcią wybrałbym się tam kiedyś na wspinaczkę.

My w Taghazout spędziliśmy jedynie 6 dni, w sumie dokładnie tyle samo ile trwała moja poprzednia wizyta w Maroko. W związku z tym skupiliśmy się na surfingu. Oprócz kapitalnych warunków, w Maroko znajdziecie również bardzo przyjemne ceny. Za wypożyczenie deski na dzień pływania zapłaciliśmy 50 dirhamów czyli … około 17 złotych. Wersja z pianką, a w lutym jest to jedyna słuszna opcja to 60 dirhamów. Bajka. Na konkurencyjnych Wyspach Kanaryjskich ceny są jakieś 6 razy wyższe.

Podobnie wygląda kwestia jedzenia. Restauracji w Taghazout jest pod dostatkiem. My ze względu na lokalizację stołowaliśmy się najczęściej w Le Spot, polecanym dodatkowo przez naszych znajomych, którzy na miejsce przylecieli tydzień wcześniej. I tak śniadanie „complete”, które składało się z pieczywa, miodu, masła, dwóch dżemów, jogurtu, banana, sałatki, jajek, kawy, soku oraz podawanych do każdego (prócz tajinów) dania frytek kosztowało 13 złotych. Po jego zjedzeniu spokojnie można było iść na wodę na jakieś 6 godzin. Obiad to już wybór pomiędzy tradycyjnymi tajinami, chlebkami (libańskim, tureckim) z mięsem wołowym, kurczakiem lub warzywami, makaronami, pizzami, rybami lub owocami morza. Wszystko przyzwoite, ale mi kuchnia marokańska nigdy do gustu nie przypadła. Dodatkowo ta w Taghazout przypominała mi trochę znaną z bałtyckich kurortów. Tak więc rozumiecie sami.

Jeśli chodzi o noclegi, to spokojnie znajdziecie coś zarówno na Booking.com jak i Aribnb. My wynajęliśmy dwupokojowy apartament z kuchnią i dużym salonem. Koszt 45 złotych za osobodzień. W hotelach ceny były bardzo podobne. W kwestii dirhamów, o których już wspomniałem, teoretycznie nie możemy ich wwozić ani wywozić z Maroko. Warto zabrać ze sobą euro, kurs jest korzystniejszy niż w przypadku dolara. Wszak Maroko przez długi czas było kontrolowane przez Francuzów, a niepodległość odzyskało dopiero od 1956 roku. Bierzemy zatem euro i część, lub całość jeśli ktoś woli, wymieniamy na lotnisku w Agadirze. Kurs jest w porządku. Za 1 euro dostaniemy średnio 11 dirhamów. Gdy zabraknie nam gotówki, a kartą raczej płacić będzie ciężko, w samym Taghazout mamy trzy możliwości. Pierwsza to mobilny kantor, który teoretycznie we wszystkie dni poza weekendem ustawia się w „centrum”, jeśli można tak je nazwać miasteczka. Taghazout to jedna, ciągnąca się przez około 1,5 kilometra piaszczysta ulica, która podczas deszczu, padającego co prawda rzadko, zamienia się błotnisty potok. Jeśli jednak mobilny kantor się nie pojawi, a to bardzo prawdopodobne, uzbrojeni w kartę możemy skorzystać z bankomatu znajdującego się w oddalonym o 10 kilometrów Aurir. Ostatnią z opcji jest poproszenie o pomoc naszego hosta lub lokalesów. Wtedy jednak przelicznik może nie być już aż tak korzystny.

Tak jak pisałem, głównym punktem naszego wyjazdu oraz powodem, dla którego warto wybrać się do Taghazout jest surfing. Bartek zabrał też ze sobą sprzęt do kite’a ale zupełnie nie było warunków. Jeśli chcecie pofruwać z latawcem to zdecydowanie lepiej wybrać się do znajdującej się w Saharze Zachodniej Dakhli. Na surfing jednak warunki w Maroko są idealne. Na wodzie nie zameldowaliśmy się tylko raz. Ostatniego dnia naszego pobytu, do wybrzeży zbliżał się sztorm. Plaże opustoszały i trzeba było szukać innych atrakcji. My wybraliśmy się do Agadiru. Jak się później okazało, na poprawę warunków trzeba było czekać dokładnie tydzień. Nam udało się popływać i jesteśmy zakochani. Surfing w Maroko polecamy każdemu, kto nie boi się dwumetrowych fal.