Z tym „najlepszym” to taki raczej clickbait. Od razu na dzień dobry zaznaczam, że nie jesteśmy znawcami alkoholi (nawet w najmniejszym stopniu) i wystawione przez nas oceny są totalnie subiektywne. Skąd więc pomysł na takiego posta? Na Instagramie często dostajemy pytanie o to co robić wieczorem w Warszawie i, no cóż, wstyd się przyznać, ale nie wiem. Nie znam sceny klubowej, nie bywam w modnych barach. Ale czy nie po to człowiek remontuje mieszkanie by w nim siedzieć? Nie? No dobra. To wychodzę na miasto.

Naszą przygodę z nocnym życiem zaczynamy od cocktail barów. Jak się bawić, to się bawić. Najwyżej skończy się to debetem. Wieczorne wyjścia w celach researchowych szybko zostały okrzyknięte „Spotkaniami Zarządu”, zostały też ustalone kryteria oceny i fundamentalne zasady. Przedstawiam więc co ustalono:

  • Podstawowy skład komisji przedstawia się następująco: Balmas (gin), Maria (whisky), Aga (gin). Są jeszcze przyrośla, które nie były we wszystkich lokalach: Lama (bez procentów), Pinks (wszystko jedno, ale preferowanie amol na przeziębienie), Doris (whisky). W każdym barze pijemy drinki na bazie tego samego alkoholu.
  • W ciągu wieczora odwiedzamy maksymalnie 3 cocktail bary, w każdym pijemy jednego drinka. Po trzecim oceny mogą być mocno zaburzone 😉
  • Jeśli jest taka opcja, wybieramy koktajle autorskie, żeby sprawdzić na co stawia dany lokal. W klasyki idziemy tylko jeśli żadna propozycja totalnie nas nie przekona.
  • Oceniamy osobiste odczucia takie jak klimat miejsca, czy pasował nam wybór i czy nam smakowało, ale też obsługę (np. czy byli pomocni dla lamusów) i to, czy podawana jest woda (co znacząco ułatwia zachowanie odpowiedniej trzeźwości umysłu by móc oceniać koktajle numer dwa i trzy, jako że niewiele nam potrzeba do radosnego upojenia).
  • Skala ocen wyrażona jest w kieliszkach🍸. Maksymalna ocena to 5 kieliszków.

 

Weles

Zaczynamy od miejsca, do którego wybieram się od roku i jakoś nigdy nie było okazji. Weles schowany w dziupli na Nowogrodzkiej, gdzie chadzałam w czasach Ćmy Barowej, a wcześniej Discreeta, zdecydowanie różni się klimatem od swoich poprzedników. Po wejściu najpierw rzuca się w oczy… ciemność (w łazience w ogóle pojawia się egzystencjalne pytanie „czy to jeszcze ambiance czy już ślepota?”). A potem pokaźny kryształowy żyrandol. Jest klimat! Pierwsza porada jest taka, żeby zawsze robić tu rezerwację. My poszłyśmy w przerwie między świętami a Sylwestrem, w dodatku o 19, tuż po otwarciu, licząc na to, że stolikiem nie będzie problemu. Faktycznie, stoliki były puste, ale porezerwowane. Rzutem na taśmę udało nam się złapać wolny kącik, do którego zaprowadził nas grzeczny pan z obsługi. W lokalu obsługa jest bardzo ułożona, ale nie „ąę”, w pierwszej chwili dekoncentruje to takich zwyklaków jak my, nienawykłych do fancy miejsc. Zazwyczaj obracamy się raczej w kulturze barowej typu „siema, co ci podać”. Okazuje się, ze takie wyjście na drinka to ciekawy eksperyment społeczny. Klient z pewnością poczuje się tu zadbany. Przy naszym stoliku co chwilę pojawiał się pan z dolewką wody, pytaniem lub poradą.

 

 

Zaglądamy do karty pełnej słowiańskich bóstw i zodiaków. Menu zmienia się tu sezonowo, co zawsze szanuję. Najnowsza karta wprowadzona została 8 grudnia, w związku z czym nie ma jej nigdzie online, a ja oczywiście nie pamiętam nazw większości koktajli, także pozdro. Ja zamówiłam pomarańczowy twór, w którego skład wchodził gin… oraz białko. Więcej składników totalnie nie pamiętam, ale musiały mi się spodobać. Zresztą koktajl bardzo mi smakował i długo utrzymywał się na zwycięskiej pozycji w moim osobistym rankingu, ale został pokonany przez pomidorowy sztos od konkurencji. W gin poszła również Aga. Wybrała Złoty Deszcz, kto wie, być może inspirowany twórczością Bajmu. Nie był jakiś wybitnie zapadający w pamięć, ale pływał w nim brokat. Tyle mogę powiedzieć. Wszystkie orzekłyśmy, że najlepszy był wynalazek z Amolem, który zamówiła Pinks. Myślałyśmy, że będzie powalał ziołowym aromatem, ale był wyważony, a równocześnie ciekawy. Co ciekawe, koktajle podają tu w przeróżnych naczyniach. Maria swój bourbon z przyprawami korzennymi dostała np. w kubku, który przywoływał na myśl zbójecką herbatkę, natomiast Matylda swoją ananasową, bezalkoholową wariację dostała w kuflu „ananas albo ryba” przywodzącym na myśl wakacje All Inclusive. Generalnie koktajle są ciekawe, przemyślane i składają się z wielu składników. Często są to połączenia, o których bym nawet nie pomyślała, a jednak okazuje się, że całość się sprawdza.

 

Plusy: atmosfera (łącznie z muzyką operową w łazience), estetyka (sufit!), dbałość o szczegóły (szkło), woda, obsługa

Minusy: Brak

Cena: Typowa, ok. 30 PLN (ja zapłaciłam 28 PLN)

Ocena: 🍸🍸🍸🍸🍸

 

 

Charlie

To lokal, który wybrała Maria, bo… ma do niego 10 metrów z domu. Wybierała się tam od dłuższego czasu, ale „się bała”. W późniejszych godzinach pod lokalem można natrafić na tłumy rozwszeszczanych panienek w miniówkach i na 12 centymetrowych szpilkach. Nie, żeby nam miniówki nie odpowiadały, ale to nie nasze klimaty, więc musiałyśmy się zebrać na odwagę. Poszłyśmy co prawda w płaskich ciżmach, ale za to faktycznie w sukienkach, żeby nie czuć się tak bardzo jak intruzi. Niestety zapomniałyśmy uprzedzić Emę, która wpadła się z nami spotkać wprost ze swojej hawiry w lesie, wjechała więc w traperach. Mina obsługi bezcenna. Charlie jest ukryty w bramie na Mokotowskiej, najpierw myślałyśmy więc, że może jest to jeden z tych ukrytych barów, w których trzeba się wcześniej zapowiedzieć. okazuje się jednak, że nie. Jest tu oznaczone wejście do klatki, wchodzicie do mieszkania na pierwszym piętrze kamienicy i jesteście w lokalu. Zaskoczyło nas jak dużo jest tam przestrzeni. W drodze do toalety wszystkim nam udało się nawet zgubić. Stolików jest sporo, a poza tym można usiąść przy barze długim na całą salę.

 

 

Jeśli chodzi o koktajle, to ja i Aga poszłyśmy w autorskie kompozycje na ginie. Wypróbowałyśmy wszystkie wersje: orzeźwiającą z cytryną i ogórkiem, intensywną z dodatkiem Aperolu oraz słodko-kwaśną z żurawiną. Zdecydowanie najsmaczniejsza była wersja numer jeden, czyli „Marie”. Opcja z Aperolem była dla mnie za „ostra” i nie dałabym rady wypić całego koktajlu, chociaż Aperol Spritz zdarza mi się od czasu do czasu popijać. Może po prostu w połączeniu z ginem już mnie przerasta. Wersja z żurawiną była z kolei najmniej ciekawa, smakowała w zasadzie jak sok żurawinowy, którego nie jestem jakąś wielką fanką. Maria w ogóle nie znalazła w propozycjach autorskich niczego, co by ją urzekło. Poszła więc w swojego ulubionego klasyka Whisky Sour. I to był strzał w dziesiątkę. Na jednym się nie skończyło. Na dwóch też nie. Generalnie mnie nie urzekło, ale klimat miejsca jest fajny i puszczali niezłą muzykę, więc wpadłabym tu ponownie. Tym razem jednak zdecydowanie pójdę w klasyki.

 

Plusy: Fajne wnętrze, woda, obsługa, klasyczne drinki bardzo dobre

Minusy: Autorskie koktajle wypadają słabiej niż klasyki, można natknąć się na rozwszczeszczaną pijaną bananową młodzież

Cena: Koktajle autorskie32 PLN

Ocena: 🍸🍸🍸🍸

 

 

Coctail Bar Max

Miejscówka-sieciówka znana chyba przez wszystkich. Od razu przyznaję, że ostatnim razem byłam tam jakiś czas temu, ale to jedno z tych miejsc, do których każda z Członkiń Zarządu raz na jakiś czas wraca. Głównie dlatego, że tutaj picie jest skuteczne. Alkoholu nikt tu nie żałuje, więc drinki są mocne jak mało gdzie. Osobiście nigdy nie zdołałam tu wypić więcej niż dwóch. A jeśli zdołałam to nie pamiętam. Nie wierzycie? Zwizualizujcie sobie Long Island, które jest przezroczyste, bo po wlaniu alkoholu cola już się nie zmieściła. Poza tym nikt z moich znajomych, poproszonych o fotki z tego przybytku, nie miał zdjęcia, które nie byłoby epicko rozmazane. Wniosek z tego taki, że wbijajcie tu jeśli marzy wam się party hard. Mi zdarzyło się uczestniczyć tam w kilku grubych imprezach urodzinowych z arbuzowym mega drinem w roli głównej. Aha, ceny też nie są tu przerażające, więc można co nieco w siebie wlać.

 

 

Mi ten lokal kojarzy się przede wszystkim z koktajlami bogato przystrojonymi egzotycznymi owocami, które przypominają bardziej sałatkę owocową niż drinka. Ale wybór jest tu w zasadzie niekończący się. Barmani są kreatywni i często proponują mega połączenia, na które sama bym nie wpadła. Oczywiście wszystko zależy od tego na kogo się trafi. Z miejscem też bywa tu bardzo różnie. Zdaje się, że w lokalu na Kruczej zrobiło się dużo luźniej odkąd otworzył się ten na Nowym Świecie (w nim nigdy nie byłam). Zdarzają się jednak wieczory, gdy ludzie wysypują się ze środka, a na stolik bez rezerwacji nie ma najmniejszych szans.

Plusy: Ceny, niektórzy barmani są mega kreatywni (raczej w luźniejszy wieczór)

Minusy: Tłumy, bardziej upijanie niż degustowanie, więc w zależności od tego, czego w życiu szukacie, nie podają też wody do drinków.

Cena: W zależności od tego, co wybierzecie. Nie ma stałego menu. Coś mi świta, że te drinki przystrojone owocami kosztowały 25 PLN, ale mogę się mylić, plus to było jakiś czas temu.

Ocena: 🍸🍸🍸

 

 

Grizzly Gin Bar

Teraz czas na pierwszy z lokali odwiedzonych przy okazji. Po wizycie w Welesie postanowiłyśmy iść dalej w świat, a Charlie był tego dnia nieczynny. Naszym celem było Zamieszanie, ale nie zrobiłyśmy rezerwacji, a jak się okazuje pójście tam w ciemno to „Mission Impossible”. Lokal był przepełniony. Spontanicznie więc udałyśmy się w kierunku Poznańskiej. Najpierw trafiłyśmy do Grizzly Gin Bar, no bo jak jest gin to wiadomka, trzeba sprawdzić. Osobiście już tu kiedyś byłam, ale wtedy piłam chyba piwo, więc się nie liczy. Na Facebooku Grizzly opisany jest jako Cocktail Bar, ale nie zaliczyłabym go do tej samej konkurencji co opisanej powyżej konkurencji. Nazwałabym go raczej barem. Koktajle mają, a i owszem, ale atmosfera jest bardziej luzacka. Nie ma też obsługi, drinki zamawiamy i odbieramy przy barze. Za to odbywają się tu typowo barowe eventy, np. w najbliższą niedzielę możecie się tam wybrać na quiz po angielsku. Natomiast Grizzly Gin Bar brał udział w konkursie World Class Cocktail Festival, więc na pewno nie można im odmówić tego, że znają się na rzeczy.

 

 

W Grizzlym na pierwszy plan wybija się Gin & Tonic, który podają tu w wielu różnych wersjach (barman polecał nam wariację z hibiskusem). Chociaż jest to zdecydowanie mój ulubiony drink, to zgodnie z zasadami naszego wielce profesjonalnego plebiscytu, poszłam w wersje autorskie. Wybrałam świeży, ogórkowy Yosemite, który zdecydowanie wpasowuje się w moje klimaty. Musi być totalnym sztosem w upalny letni dzień. Aga i Pinkol wybrały Grizzly Star, czyli wariację na temat Pornstar Martini, tyle że na bazie ginu. Maria pozostała wierna swoim smakom i zdecydowała się na Maker’s Lemonade na bourbonie. Wszystkie byłyśmy zadowolone ze swoich wyborów i, szczerze mówiąc, każdy z nich mogłabym spokojnie zamówić ponownie. Nawet bourbonowe cytrynowe szaleństwo. To fajne miejsce na wieczór ze znajomymi, więc myślę, że będziemy tu wpadać. Zresztą muszę sprawdzić jak wypada G&T.

Plusy: Luźna atmosfera, spoko barmani, smaczne koktajle

Minusy: Nie ma tu atmosfery „wyjątkowości”, którą napotkałyśmy w innych koktajlbarach, przez to lokal sprawia wrażenie mniej profesjonalnego, a nie jest, nie podają tu też wody do drinków.

Cena: Gin z tonikiem kosztuje tu 25 PLN, koktajle autorskie wahają się w granicach 25-35 PLN, czyli typóweczka

Ocena: 🍸🍸🍸

 

 

8 Dzień Tygodnia

Kolejnym lokalem z przypadku jest 8 Dzień Tygodnia, do którego poszłyśmy, bo jest po drugiej stronie ulicy od Grizzly’ego, a tam akurat wcześniej zamykali. Powtórzyłabym uwagi z poprzedniego lokalu – to miejsce również, ze względu na atmosferę, bardziej wpisuje się moim zdaniem w kategorię baru niż cocktail baru. Jest piwko, jest luźna atmosfera (aczkolwiek do drinków dostałyśmy wodę, więc props). Oczywiście jest to kategoria, która wyklarowała nam się po wizytach w poprzednich lokalach, a więc oparta tylko i wyłącznie na porównaniu, a nie jakichś definicjach czy odgórnych wytycznych. W przeciwieństwie do Grizzly Gin Baru nie znajdziecie tu natomiast karty koktajli. Musicie opowiedzieć barmanowi o swoich preferencjach, a potem dostaniecie niespodziankę. Przynajmniej w naszym przypadku tak to wyglądało.

 

Zamówiłyśmy jeden niesłodki gin, dwa niesłodkie giny z zaznaczeniem uwielbienia dla grejfruta, jeden niesłodki bourbon i jeden bourbon, który miał być raczej kwaśny, ale tu akurat się nie udało. To jedyny lokal, w którym Maria wróciła do barmana po dodatek czegoś kwaśnego, bo koktajlu w oryginalnej wersji nie była w stanie wypić. Szczerze mówiąc, żadna z nas nie była jakoś szczególnie zachwycona. Zdecydowanie najlepiej wypadły tu różowe grejfrutowe gradienty, ale też nie było to coś, na co mam potrzebę wracać. Na dobrą sprawę, najbardziej zapadną nam w pamięć „faworki z cytrusów”, bo zamierzamy je wykorzystać w domowej produkcji.

 

Plusy: Luźna atmosfera, woda, cena

Minusy: Nie ma tu atmosfery „wyjątkowości”, najsłabsze koktajle

Cena: Tu było najtaniej. Za swój gin zapłaciłam 22 PLN.

Ocena: 🍸🍸

 

 

Cosmo Bar

Na koniec zostawiłąm naszego faworyta – Cosmo Bar zlokalizowany w onieśmielającym budynku Cosmopolitan na Twardej. Ten budynek po raz kolejny mnie zaskakuje. Zawsze „boję się” tu przyjść, bo wyjątkowo nie pasuję do towarzystwa, ale jak już przyjdę to trafiam na prawdziwe sztosy. Tak było w przypadku wystawy malarstwa Wojciecha Fangora, tak było w przypadku Odette, a teraz w przypadku Cosmo. Wchodząc zastanawiałam się czy lokal w ogóle jest czynny, mimo że zapobiegawczo zrobiłam wcześniej rezerwację. To dlatego, że całe wnętrze zasłonięte jest ciężkimi, ciemnymi kotarami. Prosty zabieg, który sprawia, że zamiast w przeszklonym zimnym budynku, znajdujemy się w przytulnym, ciepłym i jeszcze ciemniejszym niż Weles wnętrzu. Wita nas miła pani z obsługi. Zabiera nasze płaszcze. Tu pojawia się mała beka, pokazująca jak bardzo nie pasujemy do wytwornego świata. Maria wchodzi rozmawiając przez telefon. Pani chwilę czeka, ale w końcu podchodzi by zabrać też jej kurtkę oraz podać kartę. W końcu Maria siada, kończy rozmowę i mówi: „Pożyczycie mi na drinka? Pani właśnie zabrała mój portfel.” Tak to jest jak się nawet nie posiada torebki 😉 W lokalu leci bardzo fajna muzyka, bar jest zastawiony butelkami po brzegi, barmani szykują napoje, choć w środku jest jeszcze pusto. Przyszłyśmy chwilę po otwarciu.

 

 

No dobrze, ale przejdźmy do tego, co sprawiło, że Cosmo jest naszym zwycięzcą – do koktajli. Karta jest tutaj krótka, ale żadna z nas nie miała problemu z podjęciem decyzji. Menu jest sezonowe, a składniki pochodzą od lokalnych dostawców. Stawiają tu na zero waste i zrównoważony rozwój. Ja menu przeglądałam już wcześniej, w internecie, i nie mogłam się doczekać, żeby zamówić intrygującego pomidora. Założyłam, że gin z pomidorem może albo kompletnie nie trafić w moje gusta, albo być magiczny. Na szczęście okazało się, że to ta druga opcja. Dalej nie rozumiem tego koktajlu. Składał się tylko z dwóch elementów (gin pomidorowy, kordiał limonkowy), a był ciekawszy niż niż wszystko, czego spróbowałam podczas naszego intensywnego researchu (i to nie tylko z tych, które ja zamawiałam). Smakowo postawiłabym go minimalnie ponad drinkiem z Welesa, ale dodatkowo szanuję minimalizm. To, że zamiast sześciu składników robotę zrobiły tu zaledwie dwa. Dziewczyny też były zachwycone swoimi wyborami. Aga popijała gin o smaku pigwy, którego teoretycznie miało nie być, ale jednak barmani bez problemu sobie z tym poradzili i koktajl szybko pojawił się na naszym stole. Maria już po pierwszym łyku słodko-kwasnej i torfowej whisky z gruszką uznała, że to najlepsze co ją w życiu spotkało i zapytała kiedy tu wracamy. Na pewno szybciutko, bo Cosmo okazało się naszym zwycięzcą w pierwszej edycji koktajlowego zestawienia. Miłe było też to, że na koniec, na osłodę smutnego momentu płacenia, dostałyśmy jeszcze po pysznym imbirowym szocie. Dla zdrowotności! Zdecydowanie polecam to miejsce wszystkim, którzy mają ochotę na odrobinę luksusu w cenie nieodstającej od konkurencji.

 

Plusy: atmosfera, estetyka (bogato zastawiony bar na tle ciemno zielonej ściany to mój ideał, zresztą mam nawet sypialnię w identycznym kolorze), muzyka, woda, orzeszki do zagryzania, obsługa, świadoma konsumpcja

Minusy: Brak

Cena: Typowa, ok. 30 PLN (ja zapłaciłam 27 PLN)

Ocena: 🍸🍸🍸🍸🍸