Piąteczek, piątunio. Warto się napić. A jak już pić, to godnie. Zapraszamy więc na kolejne zestawienie warszawskich miejscówek, do których warto wpaść na drinka. W poprzedniej edycji było bardziej fancy i były [prawie] wyłącznie miejsca specjalizujące się w koktajlach. Było też bardziej elegancko i ekskluzywnie. No i trafiłam na parę perełek. Polecam wam przeczytać poprzedniego posta TUTAJ. Teraz, wraz z Wysoką Komisją Alkoholową, odwiedziłam więcej miejsc niezobowiązujących, chociaż klasyczne koktajl bary też się na dzisiejszej liście znalazły.
Od razu zauważam, że moje rozróżnienie na bary i koktajl bary jest płynne i nie umotywowane niczym oprócz własnego odczucia. Nie chcę się bawić w definicje, bo się na tym nie znam, uznajmy więc, że wszystkie opisane w tym poście bary są koktajl barami, bo dają tam drinki. Ok? Oczywiście jeśli macie pomysł na to jak je rozróżnić, to dajcie znać w komentarzach. Będę mogła użyć eksperckiej podkładki w kolejnych postach 😉
P.S. Wybaczcie zdjęcia jak z kalkulatora, ale we wszystkich lokalach jest klimatycznie, czyli ciemno jak w d. Niestety mój wiekowy aparat nie radzi sobie z taką presją.
BackRoom
Oczywiście po całym tym wstępie z nierozróżnianiem, zaczynam od miejsca, które najłatwiej mi scharakteryzować jako „prawdziwy koktajl bar”. Co to znaczy? A no to, że:
- lokal wygląda jak mieszkanie Sherlocka Holmesa, jest tu ciemno jak w katakumbach, elegancko i przytulnie i można się rozsiąść w fotelu niczym milord patrząc na [sztuczny] kominek
- drinki robią tu eksperci, czyli osoby, których niczym nie zagniecie, które o alkoholach wiedzą więcej niż ustawa przewiduje, a do tego kreatywnie je łączą, no i potrafią stworzyć czary, których nie ma w karcie
- koktajle są małymi dziełami sztuki, a nie „zwykłymi drinkami” – każdy podany jest w zupełnie inny sposób, w innym naczyniu, każdy obudowany jest też jakąś historią (menu wygląda trochę jak notatnik kolonialnego żeglarza, który zawija do portów na całym świecie, a lokalną kulturę i składniki poznaje z pozycji stołka barowego
- miejsce sprawia wrażenie takiego, do którego nie można wejść z ulicy, co prawda jest to tylko wrażenie, bo dwukrotnie udało nam się bez problemu przyjść tu bez żadnych rezerwacji, a w środku było prawie pusto, ale fakt, że lokal ukryty jest za winklem, a ten winkiel jeszcze za winklem winkla [co to jest winkiel?!], sprawia, że BackRoom jest takim trochę „nieosiągalnym sekretem”, żeby tu trafić trzeba wiedzieć gdzie iść
- oprócz szklaneczki z drinkiem, na bieżąco uzupełniana będzie też wasza szklaneczka z wodą, co, jak wspominałam w poprzednim poście, jest jednym z wyznaczników Wysokiej Komisji, za który to przyznajemy dodatkowe punkty. Członkinie komisji lubią bowiem sytuację, kiedy, na drugi dzień po researchu do posta, są w stanie wstać i iść do pracy bez wizyty towarzysza kaca
Jeśli powyższe punkty nie przekonały was do wizyty w BackRoom, to nie wiem jak wam pomóc. Może nakłonią was do tego fantazyjne drinki, które zrobią wrażenie na każdym. I to nie tylko smakowo, ale też wizualnie. Dostaniecie tu bowiem drinki zamknięte w drewnianych skrzynkach czy ukryte w gęstym dymie pod szklaną kopułą. No nie ma lipy, nie wiem jak wam to lepiej wytłumaczyć. Moim faworytem zdecydowanie jest Peru (pisco, syrop coulis verde, syrop avena, sok z limonki), ale smakowo bardzo podeszło mi też Veracuz (tequila, mezcal, likier Aqua de Jamaica, pianka z grejpfruta). Jako wyznawczyni boga ginu, mogę się tylko przyczepić do tego, że drinki bazujące na tym trunku są może dziwne i fajne do spróbowania, ale tylko 1 na 3 dostępne w menu sprawiał mi przyjemność. Koktajl Dover (a.k.a. herbatka królowej) podany w filiżance i to jeszcze z ciasteczkiem, to sztos, który mogłabym popijać w każdy weekend czilując i czytając książki. Ale już Orcadas (a.k.a. orki z Majorki) niestety smakował jak wywar z wyżymanej szmaty do podłogi z pianką z Ludwika. No cóż, na pewno ma swoich fanów, w moje smaki nie trafił, ale świadczy to tylko o tym, że w BackRoom nie boją się być dziwni i oryginalni. Po wizytach w kilkunastu różnych koktajl barach zdecydowanie oceniam taką postawę na plus, a BackRoom ogłaszam jednym z faworytów mojego prywatnego rankingu!
Plusy: atmosfera (salonik Sherlocka!), estetyka i efektowność (dymy!), dbałość o szczegóły (szkło), woda, obsługa, duża oryginalność
Minusy: Brak
Cena: Typowa, ok. 30 PLN (najtańszy drink 28 PLN, najdroższy 32 PLN)
Ocena:
Wozownia
O Wozowni nie będę się tak rozpisywać, bo opisem BackRoomu nadrobiłam tak, że w zasadzie można by to puścić jako osobnego posta. Dla odmiany o Wozowni już napisałam osobnego posta (!), więc polecam wam go po prostu przeczytać. Powiem wam tylko tyle, że Wozownia znacząco wydłużyła proces pisania tego zestawienia, bo bardzo szybko stała się moim ulubionym lokalem, a ich niesamowicie korzystne happy hours na drinki sprawiło, że zwyczajnie nie chciało mi się chodzić nigdzie indziej (więcej info o szczegółach w dedykowanym poście TUTAJ).
Jeśli chodzi o drinki podawane w Wozowni, to karta jest niewielka, ale za to wszystko czego tu próbowałam, zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Najczęściej wybieram tu mój ulubiony klasyk, czyli gin z tonikiem, ale ich druga propozycja ginowa, czyli połączenie miodu i lawendy też jest wyborna, choć słodsza, więc najczęściej wjeżdża w moim przypadku na deser. Super smaczna jest też druga pozycja z menu, Fizz rozmarynowy, czyli wódka Ostoya z rozmarynem. Sztos na gorące dni! Zdaje się, że bardzo pozytywne opinie były też o drinku o tajemniczej nazwie kawior, czyli wódce z syropem lubczykowo-imbiowym i cytrynie, ale był to ostatni drink wieczoru, zastrzegam więc sobie prawo do niepamiętania 😉
Plusy: Ogródek, ceny (nawet bez happy hours, które chyba już się skończyły w wersji drinkowej, jest tanio), smaki
Minusy: Brak (ja po prostu lubię to miejsce) – ale nie jest to typowy cocktail bar, tylko bar (wracamy do dyskusji ze wstępu)
Cena: Od 13 PLN do 22 PLN (wszystkie drinki, które ja tu piję kosztują do 18 PLN)
Ocena:
Warmut (i gratis GRAM)
Do Warmuta chciałam iść przede wszystkim ze względu na wnętrze. Miasto 3D zamontowane na suficie robi mega wrażenie i warto zobaczyć je na żywo. Wizja drinków jakoś mniej mnie pociągała, bo nie miałam zdania na temat wermutu. Lubię, ale nie jest to coś, o czym myślę w pierwszej kolejności zamawiając drinki (najpierw jest to gin, potem rum, potem tequila, w ostateczności wódka, wermut nie pojawia się automatycznie na mojej liście). Czy moje zdanie zmieniło się po wizycie w Warmucie? Niekoniecznie. Drinki były bardzo smaczne i wchodziły jak lemoniadka, ale szczerze mówiąc, gdybym nie miała mojego tajnego blogerskiego zeszytu z poodhaczanymi miejscami, to w ogóle bym nie pamiętała, że w Warmucie już byłam. W każdym razie ja próbowałam odświeżającego Dziecka Rozmaryny z grejpfrutem, a zdaje się, że Pinks poszła w musującą Księżniczkę, ale tu już mogę się mylić.
Żeby osłodzić opis tego miejsca dodam więc, że wartością dodaną jest lokal na górze. W malutkim GRAM zamówicie piwo (nie wiem czy można wchodzić z drinkami z dołu) i pogranie na kilku różnych maszynach do pinballa i arcade’ówkach. Większość automatów jest za darmo, część działa bez żetonów, a do części będziecie potrzebować żetonów dostępnych na barze. Chyba tylko jedna lub dwie maszyny działają na hajs, więc będziecie potrzebować do nich zapasu monet. Na plus też cyrkowe wnętrze. Marię trzeba było trzymać, żeby nie kradła lamp 😉 Zdjęcia GRAM obczajcie sobie u nich na FB, bo moje wyszły tak złej jakości, że żal pokazywać.
Plusy: Ogródek, ceny, dodatkowe atrakcje (pinball na górze)
Minusy: Tłumy w weekend, przeciętne smaki
Cena: Autorskie 15-18 PLN, klasyczne 16-24 PLN
Ocena:
Kita Koguta
W Kicie byłam na przestrzeni lat kilka razy. Zawsze z Doris, która jest psychofanką popcornu, a tu podają go jako przekąskę pod koktajle. Za czasów świetności Zomato [żegnaj!] wypróbowałyśmy tu wszystkie drinki z sezonowej karty, bo dostałyśmy parę stów do przejebania na barze. Tym razem karty w ogóle nie było. Kelner podszedł, zapytał o nasze preferencje i zaproponował drinki pod nas. Lubię taką opcję, bo jest większa szansa, że drink będzie mi smakował. Tak było i tym razem. Ja oczywiście wybrałam coś kwaśnego na ginie, a Doris wytrawno-kwaśnego na whisky. Z drugiej strony, mam wrażenie, ze ogranicza to moją „inwencję”. Co prawda wiele zależy od kelnera, bo to on proponuje mi ostateczny produkt, ale punktem wyjściowym jest moja sprawdzona formułka „kwaśne na ginie”. Nie raz już okazywało się, że ogromne wrażenie robiły na mnie zupełnie inne kompozycje (chociażby Peru z BackRoom, opisane powyżej). Nie jest to oczywiście zarzut względem lokalu, bo ich bardziej „personalne” podejście jest zdecydowanie warte pochwały. Może sama siebie powinnam zaskoczyć i raz na jakiś czas zmienić „formułkę”.
W Kicie panuje bardziej nieformalny charakter. Kelner podchodzi, przedstawia się z imienia, pyta was o imię i do końca wieczoru jesteście ziomeczkami (inaczej niż np. w Welesie czy Cosmo opisanych w poprzednim zestawieniu). Wystrój też jest „normalny”, nie znajdziecie tu kryształowych żyrandoli, zdobionych sufitów ani miękkich aksamitnych foteli. Tym, co łączy Kitę z „koktajlbarową konkurencją” są wykwalifikowani barmani oraz wspomniana już woda podawana do drinków. Szanuję.
Plusy: Obsługa, „spersonalizowane drinki”, popcorn, woda
Minusy: Brak
Cena: Standardowo ok. 30 PLN
Ocena:
Hideout
To miejsce, o którym powiedziała mi siostra (znana jako Brejd lub Biały Balmas), która to namiętnie śledzi wszelkie promocje na Aperol. W Hideoucie zlokalizowanym przy imprezowni na Smolnej na tańszy Aperol wbijajcie w środy. Wielki kielon dostaniecie wtedy za 14 zł. Sam bar jest jednak dobrze zaopatrzony, więc jeśli Aperol nie jest szczytem waszych alkoholowych marzeń, możecie sobie zażyczyć innego drinka. W tej kwestii się jednak nie wypowiem, bo mi jeden taki Aperol w zupełności wystarczył i niczego więcej już nie próbowałam.
Super jest w ogóle samo wnętrze. Wysokie sufity, miękkie kolorowe fotele i kanapy i mnóstwo roślin a.k.a. instagramowy przepis na sukces. W dodatku całe to maksymalistyczne urban jungle sprawia wrażenie jakby było czyimś mieszkaniem w kamienicy, co tworzy przytulny charakter. Wniosek jest taki, że możecie tu spędzić na ploteczkach z drinkiem w ręku długie godziny.
Plusy: Wnętrze, promocja na Aperol
Minusy: Nie mogę za wiele powiedzieć, bo nic innego nie testowałam
Cena: Aperol w środy za 14 PLN
Ocena:
Zamieszanie
W Zamieszaniu też zdarzyło mi się już być kilka razy, aczkolwiek do tej pory nie z własnej inicjatywy, a z konieczności, kiedy sąsiednie/siostrzane Cuda na Kiju, w których najczęściej umawiam się ze znajomymi były zawalone ludzkością. Tym razem jednak zebrałam ekipę, zrobiłam rezerwację i wybrałam się do Zamieszania z premedytacją, żeby móc porównać ich specjalność, czyli drinki z ofertą konkurencji. Menu drinkowe podzielone jest tu na kilka różnych części. Po pierwsze możecie zamówić „drinki z kija”, czyli kilka stałych propozycji dostępnych na kranach plus jeden, który raz na jakiś czas się zmienia. Po drugie jest opcja mini buteleczek, czyli drinki, które też są już wcześniej zmieszane i czekają na swoją kolej w małych szklanych butelkach w lodówce. W końcu wreszcie drinki mieszane „normalnie”, czyli na bieżąco. Nam udało się wypróbować całkiem sporo opcji, chociaż jednogłośnie faworytem wszystkich okrzyknięty został Dr.Green (koniecznie poproście tylko, żeby zrobili wam wersję mniej słodką) Pijący na whisky na plus ocenili również Szkockie Mohito. Muszę jednak przyznać, że po dwóch kolejkach uznaliśmy, że „smaki stały się męczące” i nic więcej tu dla nas nie ma, więc przenieśliśmy się do Wozowni, gdzie wszystkim dużo bardziej smakowało.
Plusy: Spory wybór, woda, oryginalna formuła (krany, butelki)
Minusy: Nie do końca moje smaki, tłumy
Cena: Od 24 PLN do 32 PLN
Ocena:
Tyle ode mnie. Teraz update od Doris. Zdjęcia z telefonu, deal with it.
Kiti Bar
Do Kiti trafiamy bo w Kicie koguta nie ma już miejsca (albo Pan nie chce nas wpuścić bo wyglądamy podejrzanie). Tym razem jury w składzie Doris (whisky) i kolega Michał (wszystko inne tylko nie whisky). Czekamy chwilę na przydział stolika. Podoba mi się to, że nie ma dzikiego tłumu przy barze. Każdy ma swoje miejsce i kelner ma czas się nami zainteresować. Ma też czas żeby opowiedzieć o drinkach. Czuję się zaopiekowana 😀 Na przegryzkę dostajemy popcorn…. Yyy wróć to w Kicie. Na przegryzkę dostajemy chrupki krewetkowe. Pamiętam jak mama robiła je w domu. Niby bez szału, niby kolega kręci nosem, ale chrupki znikają w zastraszającym tempie.
Wystrój bardzo fajny w klimacie „bezludna wyspa”. Na półkach stoją różnego rodzaju szklanki i kufle, które można nabyć. W takich tez dostajemy drinki. Przeglądamy kartę (listy z dalekich wojaży), ale jednak decydujemy się na mix własnego wymysłu. Mój obowiązkowo musi być w szklance kurczaku. Drinki przybywają i… nie do końca smakują tak jak byśmy chcieli. Pani kelnerka zabiera je i przynosi nam nowe. Pasuje! Próbujemy też drinka z karty, który ma w sobie marynowane papryczki jalapeno i smakuje jak Meksyk. Mniam.
Plusy: woda za darmoszkę, przegryzki za darmoszkę, fajna obsługa która się Tobą interesuje
Minusy: chyba żadnych
Cena: standard około 30 zł
Ocena:
B52
Knajpę wypatrzyłam jadąc tramwajem. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć co tam było wcześniej. Drinki plus jedzonko. Przeglądając menu jeszcze w domu, zainteresowały mnie drinki typu fish bowl. W knajpie podpytuję kelnerkę co to takiego. Dowiaduję się, że w sumie to taki damski drink – czyli tak jak myślałam – ma wyglądać. Tym razem jednak się nie zdecyduję, ale Panie przy stoliku obok są zachwycone, szczególnie, że foteczki na insta wjadą wyśmienite.
Wybieram pierwsze drinki. Dla siebie z whisky, dla Michała z prosecco – sam chciał żebym wybrała. Wyglądają pięknie, kolorowe, przystrojone kwiatami, a mój kieliszek jest obsypany cukrem pudrem. Niestety w smaku nie są już takie fajne. Słodkie i bez jakiegoś konkretnego wyrazu. Bez szału, szczególnie, że mamy porównanie do innych barów. Na koniec zamawiamy B52, który powinien być sztandarowym szotem tej knajpy, jak sama nazwa baru wskazuje. Kieliszki pełne, ale kelnerka ma problem z zapaleniem szota. Wzywa pomoc, ale zapalniczka zepsuta. Znalazła się druga, ale i tak nie ma takiego efektu jaki być powinien, a szkoda… Wychodzimy trochę zawiedzeni.
Plusy: duże stoły także można przyjść ekipą – i chyba tyle
Minusy: drinki na średnim poziomie. Mają być fancy i wymyślne, ale może lepiej pójść w coś mniej wyszukanego i zrobić to porządnie?
Cena: standard 25-30zł chociaż za takie drinki trochę drogo
Ocena:
6 Coctails
Bar typu szukajcie, a znajdziecie. Znajdujemy, bo akurat jest budowa i są jednak znaki 😀 Na wejściu zasypują nas pytania – jesteście na liście? Nie. Lista z FB? Nie. Byliście już tu kiedyś? Nie. Dobra ty razem was wpuszczę, ale następnym razem piszcie się na listę. Myślę sobie, że pewnie tłumy dzikie w środku i udało nam się trafić na party roku, ale nie. Jest nawet gdzie kulturalnie usiąść i wypić drineczka. Bar znajduje się w jednym z mieszkań w kamienicy na Mokotowskiej. Klimat jak na domówce w liceum.
Menu wypisane jest na tablicy na ścianie, ale oczywiście można pogadać z barmanem i zmontuje co sobie wymyślimy. Zamawiamy Pornstar z marakują i wódką oraz Fireman. Oba drinki w kryształowych szklankach. Bardzo spoko , nie można się do niczego przyczepić. Na zakończenie wieczoru zamawiam klasyczne Whisky sour. I jest takie jak trzeba.
Czekam dość długo żeby dostać się do łazienki. Ile można… Drzwi się otwierają i ze środka wychodzą 4 dziewczyny. WTF… Wchodzę do środka i już wiem o co chodzi. Łazienka też jak w starym mieszkaniu. Narożna wanna, a w niej… różowe plastikowe kulki. I jak tu nie zrobić sobie w tym zdjęcia? Samej rzeczywiście trudno, ale wykręcam się w chińskie S i jakoś daje radę. Chyba też mnie długo nie było, bo widzę po wyjściu w oczach mojego towarzysza zniecierpliwienie. No cóż… nie mogłam przegapić takiej okazji 😀 Miejsce spoko na imprezę ze znajomymi i tańce, ale nie na to żeby posiedzieć i pogadać przy drinku.
Plusy: fajny klimat
Minusy: jedna łazienka (ale za to jaka 😀 )
Cena: 25-30zł
Ocena: i pół
Balmas
Freelancerka, ewentualnie bezrobotna. Trochę etnograf, trochę fotograf. Wolny czas najczęściej spędza w Photoshopie lub Lightroomie. Celem jej życia jest zjechanie świata, ze szczególnym uwzględnieniem krajów gdzie karmią tacosami. Szanuje szyderę i minigolfa. Jak dorośnie założy hostel i knajpę. Prowadzi bloga, żeby dostać do testów elektryczną deskorolkę.
Podobne posty
14 marca 2019
Wozownia – najlepsze happy hours w mieście
17 stycznia 2019
Mao – zjedz i wypij
2 stycznia 2019