Regina to warszawski sen o Manhattanie. Jak głosi hasło w menu „Little Italy łączy się tu z China Town”. Znajdziecie tu wszystko, o czym współczesne fanki „Seksu w Wielkim Mieście” mogą marzyć:  dobrą pizzę na cienkim cieście, azjatyckie fusion, kolorowe drinki (część koktajli w menu inspirowana jest bohaterami tego serialu) i ciekawe, fotogeniczne wnętrze. A to wszystko w ścisłym centrum. Domyślam się, że dokładnie tego szukałyby Carrie, Miranda, Samantha i Charlotte gdyby żyły w roku 2018 w Warszawie i prowadziły konta na Instagramie.

Do Reginy zawsze chodzę na „randki” z Marią, która mieszka 50 metrów dalej (cwaniura!). Byłyśmy tu już kilkukrotnie i za każdym razem menu było nieco inne. Regina, jak każda kobieta, zmienną jest. Zmienne menu oceniam pozytywnie, bo przynajmniej wiem, że nigdy się nie znudzę, a każda wizyta w Reginie jest jak odwiedzanie trochę innego miejsca. Niestety my trafiałyśmy tak, że różne były nie tylko pozycje w menu, ale również poziom dań. A to już jest mniej fajne. W każdej nowej odsłonie menu pozycji jest całkiem sporo, możliwe więc, że po prostu źle wybrałyśmy. Żeby było po równo, w poście opiszę więc wizytę najlepszą i tą sporo słabszą. Wy sobie wyciągnijcie średnią.

Udany pierwszy raz

Pierwsza wizyta w Reginie była tą najbardziej udaną. Wpadłyśmy wtedy z Marią w ramach nagrody po ciężkim dniu w kuchni i wyszłyśmy bardzo usatysfakcjonowane. Może mieć z tym coś wspólnego fakt, że wchłonęłyśmy wtedy u nich karafkę wina, ale jedzenie też wspominamy bardzo dobrze. Aby najskuteczniej poznać biegunową tożsamość Reginy zdecydowałyśmy się wtedy na coś włoskiego (pickę z idealnymi brzegami pokrytą roszponkowym polem!) i coś azjatyckiego – z tego co pamiętam była to jakaś ramenowata zupa. Wszystko mega nam smakowało, było odpowiednio doprawione, a porcje takie jak trzeba. Załączam foteczki, natomiast wybaczcie ich jakość, wykonane są starym telefonem typu kalkulator, który posklejany był taśmą 😉 Mina Marii na zdjęciach powinna wam jednak pokazać, że było dobrze.

 

Chiński peszek

Z kolei najmniej udaną wizytą była ta ostatnia (w międzyczasie było pół na pół, czyli jedno danie było git, a drugie średniawka). Tym razem wybrałyśmy się we trzy, z „Wege Gosią”. Gosia poszła w pizzę bez mięsa, a my z Marią wybrałyśmy dwie mięsne opcje z działu azjatyckiego. Maria bawiła się w zwijanie boczkowych naleśniczków z warzywami, a ja wchłaniałam wołowinę z chilli i brokułami skąpanymi w sosie o smaku glutaminianu sodu. Miał być ostro-słony, no i słony był. I to pieruńsko! Dla równowagi pizza Gosi z karczochami, mozzarellą, ricottą i pesto kolendrowym (ja tam żadnej kolendry nie poczułam, a zazwyczaj to zielsko o wyrazistym smaku, w dodatku moje ulubione) była  pozbawiona jakiegokolwiek smaku. Najlepiej na tym wyszła Maria, bo jej naleśniczki były smaczne, natomiast nie była to porcja, którą się najadła. Na szczęście w planach na wieczór miałyśmy wizytę na Nocnym Markecie, więc wszystko sobie odbiłyśmy street foodem i piwkiem.

 

 

Natomiast co było podczas tej wizyty ciekawe, to wspomniane już drinki inspirowane bohaterami i bohaterkami „Seksu w Wielkim Mieście”. Te dostaniecie w Reginie zarówno w wersji alkoholowej jak i tej dla kierowców i abstynentów. Ciekawe było też polecone mi przez kelnera pomarańczowe wino. Jestem łasa na nowości, więc chętnie spróbowałam. Trunek jest okej, ale nie powalił mnie na tyle, bym musiała go jeszcze kiedyś zamówić. No, ale co wypiłam to moje 😉

 

Trzeba próbować!

W knajpie jak w życiu – raz jest lepiej, raz gorzej. Ja się więc nie poddam i w Reginie będę dalej próbować nowości. Tym bardziej, że w zeszłym tygodniu wprowadzili kolejne sezonowe menu lunchowo-obiadowe. Tym razem zjecie po włosku, bo letniej odsłonie menu przyświeca hasło „Summer like an Italian even if you’re not one”. Zapowiada się nieźle, więc wpadnę spróbować. Zresztą podczas ostatniej wizyty w Reginie ciastko z wróżbą powiedziało mi (tak, gadam z ciastkami!), że w życiu mam do wszystkiego podchodzić pozytywnie. Głupio by więc teraz było powiedzieć „nie, dziękuję”.