Pisaliśmy już jak się do wyprawy na Spitsbergen przygotować oraz jak na miejscu przeżyć jeśli linie lotnicze zgubią akurat wasz bagaż, teraz przyszedł czas na opowieści o tym, co nas tam właściwie spotkało. Zdradzamy tajniki życia na najdalej na północ wysuniętym campingu świata, podpowiadamy co zobaczyć jeśli na arktyczną przygodę macie tylko kilka dni i podrzucamy zdjęcia napotkanych (na szczęście na odległość!) niedźwiedzi polarnych – nie oszukujmy się, właśnie to wszyscy chcą zobaczyć!

Trzy dni to niewiele, a miejsce jest naprawdę niesamowite, warto więc czas na Spitsbergenie odpowiednio zaplanować. My w naszą krótką wyprawę chcieliśmy wcisnąć jak najwięcej, równocześnie nie wydając milionów monet. Proponujemy wam plan zawierający trochę chodzenia, trochę pływania statkiem, szczyptę niedźwiedzi polarnych, kilka reniferów, mordercze ptaki, skoki przez rzekę, lodowiec i kąpiel w lodowatym morzu!

Spitsbergen 2017

Jak wakacje to pod namiotem!

Sierpień to doskonały moment na camping. Zgoda, pewnie sensowniej ten pomysł realizować w Polsce kiedy akurat jest 35 stopni, ale takie rzeczy to nie dla nas. Lepiej spakować ciepłe śpiwory, dmuchane maty i namiot, który na wyjazd użyczył nam Decathlon Polska i zasuwać na Spitsbergen, by sprawdzić sprzęt na najdalej na północ wysuniętym campingu świata. A trzeba przyznać, że wszystko sprawdziło się wyśmienicie. Nawet biorąc pod uwagę nasze nieprzygotowanie. Na miejscu okazało się bowiem, że namiot ma dmuchane elementy, a my oczywiście nie wzięliśmy pompki. Okazuje się, że jak się bardzo chce, to płuca też się w tej sytuacji sprawdzą! A co najważniejsze? Nie zamarzliśmy, nic nas nie zjadło, a w środku było tak dużo miejsca, że bez problemu pomieściliśmy tony sprzętu ze stertą obiektywów i dronów na czele.

namiot decathlon

namiot decathlon

namiot decathlon

Naszym zdaniem Longyearbyen Camping to miejscówka idealna i jeśli tylko będziecie na Spitsbergenie w sezonie (w zimie pole campingowe nie funkcjonuje), zdecydowanie powinniście go wypróbować. Dlaczego?

  1. Znajduje się 300 metrów od lotniska, więc nie trzeba daleko nosić gratów.
  2. Miejsca wystarczy dla każdego, więc niepotrzebna jest wcześniejsza rezerwacja. Inaczej sprawy mają się z wypożyczaniem sprzętu, bo tego akurat może w sezonie zabraknąć. Lepiej więc wcześniej napisać do nich mejla.
  3. Ceny są zupełnie nie spitsbergeńskie! Nocleg dla jednej osoby to koszt ok. 50 zł, za wypożyczenie mega ciepłego śpiwora zapłacicie 25 zł za noc, a za dmuchaną matę niewiele więcej.
  4. Obsługa jest niesamowicie pomocna! Więcej o zarządzającej pani, która bez problemu pożyczyła mi cały zestaw ciuchów kiedy mój bagaż pojechał na inne wakacje przeczytacie tutaj. Totalnie uratowała mi dupę!
  5. Na miejscu jest wszystko czego dusza zapragnie! Jeśli nie zamierzacie się zapuszczać na dalekie trekkingi (my nie mieliśmy na to czasu plus jesteśmy nieogarniającymi lamusami, więc trzymaliśmy się atrakcji niewymagających doświadczenia) to absolutnie nie trzeba brać żadnego sprzętu do gotowania, bo kuchnia jest świetnie wyposażona. To samo tyczy się ładowania sprzętów. W domku, z którego wszyscy mogą korzystać przez całą dobę, znajduje się miliard kontaktów.
  6. Pod prysznicem jest zawsze gorąca woda.
  7. Na miejscu można wypożyczyć też rowery jeśli nie chce wam się do miasteczka maszerować 4,5km w jedną stronę. Polecamy takie rozwiązanie, bo to mega oszczędność czasu.
  8. Na miejscu możecie zmierzyć się z własnymi ograniczeniami i zażywać kąpieli w lodowatym morzu. Jeśli kąpiel odbędziecie na golasa, to czeka na was wieczna chwała i zaszczytne miejsce na liście śmiałków zdobiącej wnętrze campingowego domku. A żeby znajomi wam uwierzyli, obsługa campingu wypisze wam też odpowiedni dyplom. Nie chcecie marznąć sami? Wystarczy rzucić w domku hasło, a w kilkadziesiąt minut uzbiera się kilkunastu chętnych 😉
  9. Wewnątrz domku nie obowiązuje cisza nocna (co innego na zewnątrz), więc o każdej porze dnia i nocy znajdziecie tu kompanów do rozmów czy gier, którzy tak jak wy nie mogą przestawić się na tryb wiecznego dnia. A umówmy się, nudni ludzie raczej nie spędzają wakacji na kole podbiegunowym, z takich nocnych pogaduch zawsze można więc wyciągnąć coś wartościowego.

Longyearbyen – najdalej na północ wysunięte wszystko co się da

Miasteczko Longyearbyen uważane jest za stolicę Svalbardu. Na stałe mieszka w nim ok 2 tys. osób. Jest niewielkie i szczerze mówiąc nieszczególnie atrakcyjne. Najładniejsze są kolorowe domki położone kawałek od głównej ulicy. W miasteczku znajdziecie kilka barów, sklepów, jeden spożywczak, w którym zaopatrzycie się w tani alkohol (o ile cudem wpasujecie się w godziny jego sprzedaży), parę muzeów i cały zestaw porozstawianych gdzie się da wypchanych niedźwiedzi polarnych. Znajdziecie tu też najdalej na północ wysunięty uniwersytet (UNIS), half pipe, bankomat, urząd pocztowy, itp. You get the point. Wszystko jest tu wysunięte najdalej na północ, bo jest to najbardziej północna tak duża osada ludzka. Od razu przyznajemy się bez bicia, że w muzeach nie byliśmy, bo równowartość biletów wstępu (ok. 50 zł) woleliśmy wydać na rejs statkiem do Pyramiden. Jeśli będziemy mieć okazję by na Spitsbergen wrócić, to na pewno nadrobimy, bo ponoć warto.

Longyearbyen

Longyearbyen

Longyearbyen

Longyearbyen

Co nas szczególnie urzekło w miasteczku? To, że oprócz ludzi (i tu raczej turystów niż lokalsów bo w lecie wygrywają liczebnie) udało nam się tam spotkać renifery. W dodatku są one tak oswojone, że można do nich podejść na naprawdę niewielką odległość. Być może obecność koleżków Rudolfa tłumaczy czemu w miasteczku znajduje się też muzeum Świętego Mikołaja i ogromna czerwona skrzynka na listy, do której można wrzucać prezentowe życzenia. Zawsze myślałam, że dziadek Mikołaj mieszka w Laponii, ale Spitsbergen jest super, więc kto wie, może wpada tutaj na wakacje, kiedy w robocie luźniej.

Longyearbyen

Longyearbyen

Osadę założył na początku XX w. amerykański potentat kopalniany, John Munro Longyear, i jak każdy szanujący się egocentryk nazwał je własnym imieniem. Chciał zbijać hajsy na wydobyciu węgla, ale szybko się znudził i opchnął miasteczko Norwegom. Ci kontynuowali wydobycie i ściągnęli tu pracowników do roboty (a oni swoje tajskie żony i ich liczne rodziny). Pozostałości kopalni widoczne są na każdym kroku do dziś. W okolicach miasta pełno jest opuszczonych szybów i sztolni, tworzących dość niepokojący klimat. Nie mogliśmy tego przepuścić więc zwiedziwszy miasteczko i napoiwszy się wybornym lokalnym piwem za 40 złotych udaliśmy się na poszukiwania szczątków kopalni.

 

W okolicy stolicy

My niestety nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu na porządne trekkingi, zapuszczanie się dalej w teren, rozstawianie obozów, wyznaczanie wacht. Choć bardzo nas taka opcja kusi na przyszłość. Nasze wakacje były krótkie i intensywne. Zrobiliśmy więc wszystko co tylko się dało w niedalekiej okolicy od miasta. W związku z tym tylko raz potrzebowaliśmy wypożyczać broń. Pamiętajcie jednak, że trzeba to odpowiednio wcześniej załatwić, o czym pisał już Mięta. No i trzeba się znać. Niby miasto tuż, tuż, ale lepiej nie ryzykować. Jeśli z bronią nie czujecie się pewnie, zorientujcie się w opcjach zorganizowanych wycieczek z uzbrojonym i znającym teren przewodnikiem.

 

Spitsbergen

My najdalej dotarliśmy pod lodowiec. Przeszliśmy całe miasteczko, przedarliśmy się przez rzekę, minęliśmy pozostałości po hodowli lisów [chyba], wspięliśmy się pod błotnistą górę [nie róbcie tego w cudzych za dużych adidasach] i dotarliśmy do krainy śniegu. Stamtąd mieliśmy widok na całe miasteczko i zatokę. Mięta jak to Mięta oczywiście polazł dalej i dotarł aż do skuterów śnieżnych porzuconych tuż pod lodowcem i czekających na zimę. Oczywiście wjechał też Mavic Pro, bo głupio by było tam doleźć i nie zrobić zdjęć lodowca z drona 😉

Co jeszcze można robić w okolicach Longyearbyen? Jest lato więc objazdówka skuterami śnieżnymi odpada. Psi zaprzęg spotkaliśmy, ale wyglądał dosłownie jak cyrk na kółkach, bo latem jest to tylko taki pic na wodę dla turystów. Napotkaliśmy za to ekipę kajakarzy. Sami nie próbowaliśmy, ale wyglądało to na całkiem ciekawą rozrywkę.Pewnie gorzej bawiła się pani, która wypadła z kajaka wprost do lodowatej wody i przez kilkanaście minut bezskutecznie próbowała się wgramolić z powrotem.

kajaki spitsbergen

Część naszej ekipy zdecydowała się za to na rowerową objazdówkę. Zahaczyli o rezerwat ptaków zlokalizowany tuż przy campingu i pojechali w stronę latarni morskiej. Jest to jednak teren ptaków morderców, czyli lokalnego gatunku rybitw, które atakują turystów dziobiąc ich w głowę. Pani z campingu ostrzegała nas, że w ten sposób pilnują młodych w gniazdach, które zakładają wszędzie gdzie tylko się da i określiła ptaszyska jako dumb as fuck.

Na wypadek zagłady

Skoro już byliśmy na Spitsbergenie, to postanowiliśmy odwiedzić też miejsce, które podobno ma nas uchronić od zagłady w razie apokalipsy, czyli Global Seed Vault zwane również Doomsday Vault (uwielbiam tą nazwę, kojarzy mi się z najsmutniejszym odcinkiem w historii miliona odcinków „Doktora Who”). W tym budynku składowane są nasiona roślin w razie gdybyśmy postanowili wysadzić połowę planety w powietrze albo gdyby we znaki zaczęło się nam dawać globalne ocieplenie (które przecież nie istnieje!). Do środka niestety nie da się wejść, ale nie mogliśmy sobie odmówić spaceru pod budynek.

Global Seed Vault

Parostatkiem w piękny rejs

Zdecydowanie najciekawszą, ale przy okazji najdroższą atrakcją na jaką sobie pozwoliliśmy był jednodniowy rejs statkiem do rosyjskiego miasta widmo Pyramiden. Taka przyjemność kosztuje ok. 1000 zł, więc trochę zapłakaliśmy robiąc przelewy. Jest to jednak jedyna okazja, żeby podpłynąć pod czoło lodowca. Takiego prawdziwego, niebieskiego lodowca, jaki wszyscy sobie wyobrażają myśląc o Arktyce. A jak lodowiec to co? Niedźwiedzie polarne! Te latem przenoszą się na północ, żeby mieć co jeść. W okolicach stolicy jest tym samym [raczej] bezpieczniej, ale też nie po to się jedzie na koło podbiegunowe żeby nie spotkać misia [na odległość, przez lunetę, za bliższe spotkania podziękuję]. Nam się udało dostrzec matkę niedźwiedzicę z dwoma małymi właśnie podczas rejsu. Podjara na statku była niesamowita, bo nie jest to wcale takie częste zjawisko. Żeby to uczcić wszyscy zostali poczęstowani dość podłym whisky, za to z lodem wprost z lodowca.

 

Niedźwiedzie polarne na Spitsbergenie

lodowiec spitsbergen

 

No dobra, a co poza niedźwiedziami? A no wieloryby! Tyle, że smażone. W cenę wliczony jest bufet lunchowy. Panowie Filipińczycy grillują na pokładzie świeżutkie mięso i jest to niepowtarzalna okazja by spróbować m.in. właśnie mięsa wieloryba. Jeśli chodzi o kulinarne doznania, to opinie były podzielone. Części ekipy absolutnie nie smakował, innym (w tym mi) jak najbardziej. W smaku i konsystencji przypominał mi typową polską karkówkę z grilla. Na szczęście nikt nie był pokrzywdzony, bo oprócz steka z wieloryba można było przekąsić jeszcze łososia i żeberka. Spoko. To jedyny posiłek, który udało nam się na Spitsbergenie spożyć z produktów których nie przywieźliśmy sobie w walizce z Polski 😉

 

stek z wieloryba

 

stek z wieloryba

 

Podczas rejsu można było się sporo dowiedzieć. Sympatyczna pani przewodnik raz na jakiś czas zapowiadała o czym będzie opowiadać na dziobie statku i wszyscy zainteresowani tematem mogli się podłączyć na taką „lekcję”. Dowiedzieliśmy się co nieco o historii, mieszkańcach, ptactwie, roślinności i geologii. Wszystko po angielsku. Mimo dość przerażającej ceny, wycieczkę statkiem jak najbardziej polecam. To świetna okazja żeby zobaczyć coś więcej niż najbliższe okolice Longyearbyen. Przyznam szczerze, że samo pływanie podobało mi się bardziej niż cel wycieczki, ale o tym za chwilę.

Pyramiden – miasto widmo

Celem wycieczki statkiem było zwiedzanie opuszczonego rosyjskiego miasteczka Pyramiden, które kiedyś zamieszkiwali górnicy wraz z rodzinami. Teraz jest praktycznie puste. Latem mieszka tu 10 osób, zimą 3. Dodatkowo miejsce jest kompletnie odcięte od współczesnych udogodnień. Nie ma tu zasięgu telefonu i nie ma żadnych szans na internet. Wszędzie są za to wydzierające się mewy i biegające po opuszczonych uliczkach brudne lisy polarne. Na głównym placu powita was też dziadek Lenin.

Pyramiden

Pyramiden

Pyramiden

W miasteczku prawie wszystkie budynki są opuszczone. Do większości można się też dostać, jeśli ma się klucze. Nikt nie ma dostępu jedynie do opuszczonego szpitala, który ponoć, jak na panujące tu warunki, w czasach świetności był doskonale wyposażony. Tutaj wstępu nie mają nawet przewodnicy, co oczywiście dało podstawy wielu teoriom spiskowym 😉 Poza tym do większości budynków można wejść i tu zaczyna się moje narzekanie. Na naszej wycieczce było jakieś 60 osób (co zdziwiło samą przewodniczkę), skutecznie uniemożliwiło to zwiedzanie miasta widmo, bo zwyczajnie nie starczyłoby czasu na obejście wszystkiego. Być może popełniłam błąd robiąc wcześniej research, naoglądałam się zdjęć opuszczonych mieszkań czy krytego basenu, którego nie powstydziłby się w swoich filmach Wes Anderson. Podczas naszej wycieczki tego nie zwiedzaliśmy. Zajrzeliśmy tylko do głównego budynku pełniącego kiedyś rolę domu kultury oraz do stołówki, a pobyt zakończyliśmy w jedynym miejscu, w którym jest życie – w barze. Cały spacer trwał nieco ponad godzinę. Dla mnie bieda, ale innym się podobało.

 

Fajnie było, ale się skończyło. Dla nas to był pierwszy wyjazd tak daleko na północ, ale z pewnością nie ostatni. Nabraliśmy ochoty na więcej i przede wszystkim dłużej. Zresztą dzień polarny jest fajny, bo można dużo zobaczyć w ciągu doby, ale naszym marzeniem jest zobaczyć na żywo zorzę polarną. No to może następne będzie Tromso. Albo Grenlandia. Kto wie!