Na Trolltungę postanowiłem wejść, gdy tylko dowiedziałem się o jej istnieniu. Wystarczyło jedno zdjęcie. W zeszłym roku planując wycieczkę, bo wyprawa to za duże słowo, startującą ze Stavanger, zastanawiałem się nawet czy nie dałoby rady upchnąć tam jeszcze Języka Trola. Stanęło na Preikestolen i Kjeragbolten. Z Trolltungą przyszło mi się jednak zmierzyć szybciej niż myślałem.

Nie będę pisał o motywacji. Każdy ma jakąś. Dzień po zaplanowaniu wszystkiego uznałem nawet, że to nie był dobry pomysł. Ale jak już bilety dla 17 osób zostały zakupione, nie było odwrotu. 17 marca lecieliśmy do Bergen, które było naszym centrum wypadowym. Ważna informacja w tym miejscu – część z nas za bilety z Warszawy zapłaciła 60zł za osobę. Cena dla posiadaczy WizzDiscount Club jest aż śmieszna. Pozostali też nie wydali dużo więcej. A jak już jesteśmy przy cenach… Norwegia jest droga. Żadne zaskoczenie. Tanie są loty i… wynajem auta. Więcej informacji znajdziecie w poście opisującym cały wyjazd do Bergen.

Po co w ogóle pchać się tam zimą?

Ważnym powodem, który skłonił mnie do odwiedzenia Norwegii zimą jest zorza polarna. Tym bardziej, że nie udało mi się jej zobaczyć podczas wizyty na Islandii. Teraz też wiedziałem, że będzie ciężko. I od razu wyjawię, że niestety nie było nam dane podziwianie piękna aurora borealis. Zabawne, że dwa dni po powrocie najpierw aplikacja Aurora Alerts Northern Lights, a potem obserwowane przeze mnie grupy na Facebooku poinformowały o tym, że aktywność słońca jest bardzo wysoka. Chwilę później mój fb został zasypany przez mnóstwo cudownych zdjęć. No ale cóż.

Kolejnym powodem jest to, że ja po prostu lubię chodzić po górach zimą bardziej niż latem. Mniej ludzi i jakoś tak inaczej. I to chyba tyle. Dodam tylko, że podobno latem stoi się 45 minut w kolejce zanim będzie można wejść na Język Trola. To słuszny powód.

Przed wyprawą

Czytaliśmy. Dużo czytaliśmy. Tylko, że większość informacji opisywała wejścia letnie. Bardzo przydatne okazały się informacje od Obieżyświatki, która opisała swoje letnie wejście na Trolltungę.

Z informacji, które zebrałem, wiedziałem, że trasa liczy 11 kilometrów w jedną stronę. Przewyższenie wynosi około 600 metrów. Język znajduje się natomiast na wysokości 700 metrów. Nad jeziorem, a nie, jak błędnie wiele osób myśli, fiordem, Ringedalsvatnet. Trasa jest całkowicie zamknięta zimą, natomiast do czerwca jest otwarta, ale tylko dla wycieczek z przewodnikiem. Od 15 czerwca do 15 września można wybrać się samemu. My wybraliśmy się na Trolltungę 18 marca, czyli ostatniego dnia, kiedy trasa jest oficjalnie zamknięta.

trolltunga sezon wspinaczkowy

Co trzeba ze sobą zabrać?

Przede wszystkim rakiety śnieżne. To bez dwóch zdań. Bez tego nie ma praktycznie szans, by zbliżyć się w okolice Języka. W kwestii zorganizowania rakiet, 4 osoby, w tym ja, zakupiły sobie rakiety. I od razu powiem, że nie wiem czy mógłbym je polecić. Ja w swoich bowiem straciłem, trochę z własnej winy, piętkę. Kumplowi natomiast urwał się pasek, i musiał zrobić prowizorkę z kawałka liny. Kolejne 4 osoby wypożyczyły swoje w sklepie górskim multanex, gdzie doba kosztuje 15 złotych. Nieważne, którą opcję wybierzecie, rakiety musicie mieć.

Oprócz rakiet przydadzą się z pewnością stuptuty. Śnieg wpadający do butów przy każdym kroku może bardzo dać w kość. Trzeba mieć ze sobą czołówkę, sporo wody i coś do jedzenia. No i dobre buty. Reszta wedle uznania.

Skąd rozpocząć wyprawę

Wracając do Bergen. Nie jest to najlepsze miejsce wypadowe. Dużo lepszą opcją jest nocleg w Oddzie. Podróż z Bergen zajmuje około trzy i pół godziny. Jedna z tras obejmuje przeprawę promową z Tørvikbygd do Jondal. Druga, zbliżona czasowo, wiedzie przez most Hardanger. Z Oddy pod Trolltungę mamy natomiast 13 kilometrów. Nie chciałem jednak kombinować, tym bardziej, że udało się znaleźć naprawdę przyjemny nocleg. Postanowiliśmy nasz atak rozpocząć z Bergen.

Bergen widok na Brygge

Wejście

Pobudka o godzinie 4:30 nie należała do najprzyjemniejszych. Tym bardziej, że nie położyliśmy się przesadnie wcześnie. Wstaliśmy wszyscy, 8 osób wybierających się na Trolltungę oraz 9, które zaplanowało sobie atrakcje opisane przez Marię i Balmas w oddzielnym poście. Planowaliśmy płynąć pierwszym promem z Tørvikbygd do Jondal. Niestety przez nieuwagę pojechaliśmy drogą prowadzącą przez most Hardanger. I w sumie wyszlibyśmy na tym nawet lepiej, nie płacąc za przeprawę promową, gdyby nie fakt, że 20 kilometrów przed Trolltungą trafiliśmy na zamkniętą drogę, która kilka dni wcześniej została zasypana przez spadające głazy. Dobry start. Musieliśmy więc cofnąć się do miejscowości Kinsarvik, złapać prom do Utne, po czym objechać dość długą odnogę Hardangerfjorden. Na parkingu pod Trolltungą byliśmy o 10:00. Początkowy start planowany był na godzinę 8:00. Przymocowaliśmy rakiety do plecaków i ruszyliśmy ostro do góry, idąc standardową letnią trasą, która jest bardzo dobrze oznaczona. Był to najtrudniejszy odcinek, gdzie zdobywa się najwięcej wysokości. Jak się później okazało, ten fragment trasy można obejść, wybierając dłuższą, ale dużo łatwiejszą, wyratrakowaną drogę, która zaczyna się za budynkami należącymi do Trolltunga Active. Szliśmy jednak twardo pod górę, gubiąc co jakiś czas oznaczenia trasy, którą starałem się systematycznie kontrolować na moim GPS. Po przejściu około kilometra ilość śniegu stała się tak pokaźna, że konieczne było założenie rakiet. Już w tym momencie wiedzieliśmy, że nie dalibyśmy rady poruszać się bez nich. Po przejściu kolejnego kilometra zauważyliśmy alternatywną trasę, którą poruszały się inne wycieczki. Możliwość wracania wyratrakowaną drogą była bardzo dobrą wiadomością. Tym bardziej, że powrót nocą był coraz bardziej prawdopodobny.

Trolltunga wejście

Trasa wiodąca na Trolltungę jest łatwa. Najtrudniejszy jest ten pierwszy kilometr. Jedynym wyzwaniem jest dobre przygotowanie kondycyjne, które jeszcze bardziej przydaje się gdy poruszamy się w rakietach śnieżnych. Pierwsze kryzysy pojawiły się po przejściu 6 kilometrów. Doszliśmy do tzw. Survival Cabin, czyli specjalnych chatek, gdzie znajdują się łóżka oraz koce, przydatne w sytuacjach awaryjnych. W tym miejscu 3 osoby zrezygnowały z dalszej wędrówki. Jedną z nich zmusił do tego brak stuptutów i śnieg, który raz za razem dostawał się do obuwia. Serio, może to znacząco wpłynąć na morale. Dodatkowo w tym momencie było pewne, że nie zdążymy wrócić przed zmrokiem. Nie pomagali też wracający turyści, z których żaden nie wierzył w powodzenie naszej wyprawy, komunikując to dosyć głośno. A nikt z nas nie wiedział, jak będzie wyglądała dalsza część trasy. Po kolejnych dwóch kilometrach odpadła kolejna osoba, a około 2,5 kilometra przed końcem zostaliśmy we dwóch. Ostatnia dwójka została skutecznie odstraszona przez przewodników z Trolltunga Active, z którymi przeprowadziłem następującą rozmowę:
– Cześć, skąd jesteście?
– Z Polski.
– Wiecie co, jest godzina 15:00. My będziemy wracać i Wam radzimy to samo.
– Hmmm … my to tylko tak jeszcze pół godziny pospacerujemy i też wracamy.
– Pół godziny. Ok. A macie czołówki?
– Jasne, że mamy!
– To powodzenia!

15:00. Godzina, o której pierwotnie planowałem wracać. Cóż począć. Nie wycofamy się dwa kilometry przed końcem. Idziemy dalej. Po przejściu około 200 metrów i nasze morale delikatnie spadły. Doszliśmy bowiem do znaku wskazującego dalszą trasę, za którym nie było już widocznych żadnych śladów. Tego dnia nikt nie doszedł dalej. Poszliśmy. Po drodze mieliśmy jeszcze jeden mały kryzys. Poleżeliśmy w śniegu 10 minut, wsunęliśmy tabliczkę czekolady i poszliśmy dalej. Jeszcze tylko przedostanie się na drugą stronę wąwozu. I jeszcze trochę. I jeszcze. Na szczęście szlak w tym miejscu wyznaczony był przez wbite co jakieś 100 metrów drzewka. A przynajmniej taką mieliśmy nadzieję. Przy tabliczce informującej o przejściu 10 km, wiedziałem już, że wejdziemy.

Trolltunga oznaczenie trasy

Trolltunga

Godzina 16:30. Właśnie wtedy naszym oczom ukazał się Język Trolla, pokryty równą warstwą białego śniegu. Radość. W tym momencie zupełnie zapomnieliśmy o zmęczeniu. Dodatkowo, zachmurzone przez ostatnią godzinę niebo, jak na zamówienie, przejaśniło się i wyszło piękne słońce. W punkt. Wszedłem pierwszy, podchodząc ostrożnie do krawędzi. Usiadłem. Cudowne uczucie. Zaraz po mnie na Języku pojawił się Zbiegu. A później razem otworzyliśmy niesione przez niego piwo! Nic mi o nim nie powiedział! Chyba już zawsze będę miał sentyment do Paulanera. Na Trolltundze spędziliśmy 45 minut. Latem musielibyśmy dokładnie tyle czekać w kolejce przed. Byliśmy jedynymi osobami, które tego dnia na nią dotarły.

Trolltunga wejście zimowe

Powrót

Przejście pierwszego kilometra zajęło nam 8 minut. Aż się uśmiechnąłem, gdy spojrzałem na zegarek. Kolejne szliśmy dość szybko, ale oczywiście tempo powoli zaczęło spadać. Stawaliśmy też co jakiś czas robić zdjęcia podczas zachodu słońca. Od 5 kilometra szliśmy już właściwie po ciemku, a ostatnie 3 … biegliśmy. Po co?! Ano właśnie. Ciężko było liczyć, że droga, zasypana uprzednio przez kamienie, stanie się przejezdna. A ostatni prom z Jondal odpływał o 19:30. Nie mieliśmy wiele czasu. Za to pojawiły się wyrzuty sumienia, bo Ruda z Filipem, którzy wycofali się jako ostatni, czekali na nas w aucie na parkingu już od kilku godzin. Spodziewaliśmy się dość chłodnego przyjęcia. Nic bardziej mylnego. Gdy zbiegliśmy wyratrakowaną drogą na parking, wisząc wcześniej jakieś 15 minut na telefonie i starając się znaleźć alternatywną trasę powrotną, Ruda oznajmiła, że jedziemy na kebab (sic!). Szczerze się uśmiałem. Tej nocy nie było szans na powrót do Bergen. Pojechaliśmy więc do Oddy, aby zrealizować marzenie Rudej. To był zdecydowanie najgorszy i najdroższy kebab jaki jadłem w życiu. A kosztował dokładnie 50 złotych.

W kebabie zapytałem młodych ludzi, czy znają jakiś sposób na przedostanie się do Bergen. Długo sprawdzaliśmy wspólnie rozkłady promów, aż w końcu starsza Pani, przysłuchująca się wszystkiemu, kazała nam szybko jechać do oddalonego o 37 kilometrów Arsnes, skąd o 22:30 odchodził ostatni. Niestety nie udało nam się zdążyć. Noc spędziliśmy w samochodzie. Nie zepsuło nam to bynajmniej humorów.

Film z wyprawy