Macie tak czasem, że gdzieś jedziecie na wakacje i w pierwszych kilku godzinach pobytu stwierdzacie z całkowitą pewnością, że moglibyście tam mieszkać? Ja bardzo rzadko. (Zazwyczaj w Skandynawii). Ale w Walencji natychmiast poczułam, że to miejsce dla mnie. Choć moja znajomość hiszpańskiego jest obecnie przykryta warstwą kurzu grubą jak za piecem u dziadka. A do luzackiej kultury tapasowej trzeba się przyzwyczaić, zanim stanie się z lokalsami do walki o stolik (i ma się jakąkolwiek szansę na sukces). Absolutnie nie powstrzymuje mnie to przed poważnym rozważeniem opcji permanentnej relokacji. Po zaledwie trzech dniach w tym mieście.

Zanim się zafiksuję na przeglądaniu ofert mieszkań do wynajęcia, spiszę wam jeszcze listę miejsc, które odwiedziłam podczas tych trzech dni w Walencji. Kto wie, może też się zakochacie w tym mieście i jeszcze będziemy się wszyscy ustawiać na browara w dawnej fabryce lodu, chłonąc promienie słońca nawet w środku zimy. Miejscówek do opisania jest na tyle dużo, że żarcie i napitki opisałam w osobnym poście. Gastroprzewodnik po Walencji przeczytacie TUTAJ.

¿Hablais español?

Znajomość hiszpańskiego, w jakimkolwiek stopniu, może się w Walencji okazać pomocna. W wielu lokalach nikt nie mówi po angielsku, a z opowieści innych wiem, że lepiej próbować się dogadać nawet najbardziej łamanym españolskim, wspomagając się komunikacją na migi i translatorem, niż wyskakiwać od razu z angielskim. W niektórych przypadkach można tym sposobem coś ugrać. Na przykład stolik w knajpie, którego inaczej mogliby wam nie zaoferować, obawiając się, że się nie dogadacie.

W Walencji teoretycznie mówi się po katalońsku, w lokalnej odmianie Valenciano, ale tak naprawdę na ulicach słychać głównie hiszpański, więc nie trzeba się lękać. Napisy w przestrzeniach publicznych też wszędzie są w obu językach. A czasem dodatkowo po angielsku. Ja problem z dogadaniem się miałam tylko w jednej tapasowni, prowadzonej przez starsze małżeństwo, a i tam dało radę, bo oni mnie rozumieli, a to już połowa sukcesu. Czy skończyło się na tym, że zamówiłyśmy więcej żarcia niż zamierzałyśmy, bo do niektórych trunków dawali dodatkowe tapasy, a wybrana przez nas kanapka okazała się gigantem, a nie małą tapasową wersją? Cóż, kanapka na drugi dzień na śniadanie też wjechała znakomicie, a od przeżarcia jeszcze nie umarłyśmy.

Jak to wygląda cenowo? Transport i nocleg w Walencji

Nie jestem wam w stanie dokładnie powiedzieć ile wydałam na miejscu, bo wielce mnie cieszy to, że na tym etapie swojego życia już nie muszę tego liczyć. Ale moje konto bankowe po weekendzie szlajania się po knajpach i niezwykle kuszących księgarniach, bez ograniczania się, nie skończył się smuteczkiem na koncie. W poście jedzonkowym wypiszę wam natomiast ile wydałyśmy w poszczególnych knajpach, bo jak zawsze rozliczałyśmy się w Splitwise, więc mogę stamtąd wywlec większość info.

Za to jeśli chodzi o wydatki jeszcze przed wyjazdem, to za loty z warszawskiego Okęcia do Walencji i z powrotem zapłaciłyśmy 450 PLN od osoby. W tym za duży nadawany bagaż, bo leciałyśmy WizzAirem, gdzie w podręcznym mieści mi się tylko aparat, plus moja towarzyszka podróży jest uzależniona od niezdrowej ilości kosmetyków, które musi mieć zawsze przy sobie. (Pinks, nadal oferuję ci warsztaty z sensownego pakowania, hit me up!)

Z kolei za transport miejski w Walencji zapłaciłyśmy łącznie za nas dwie tylko 7 euro, bo tyle kosztował nas bilet na metro z lotniska do centrum i z powrotem (taniej wychodzi jeśli kupi się od razu w dwie str, na lotnisku przy biletomatach tłumaczyła to turystom obsługa). Potem po mieście poruszałyśmy się już tylko piechotą, bo wszystkie atrakcje są w sumie skumulowane. (Plus my jesteśmy z tych, co lubią się szwendać i nabijać po 20km dziennie.)

Noclegów szukałyśmy na Booking.com. Wybrałyśmy hotel, żeby móc bez problemu zostawić w poniedziałek po wymeldowaniu bagaże (lot powrotny miałyśmy dopiero wieczorem). Zależało nam, żeby być w centrum, ale blisko stacji metra. Rezerwację robiłyśmy też późno, bo jesteśmy leniwymi bułami. Wylądowałyśmy w Hotel Boutique SH Inglés, za który zapłaciłyśmy 700 PLN od os. za trzy noce. Ale zdecydowanie da się to ogarnąć taniej.

Czas na to, co najważniejsze – przegląd atrakcji Walencji.

Co zobaczyć? Gdzie iść na spacer? Gdzie się czają fajne księgarnie i klimatyczne sklepy z winylami? Jakie odwiedzić muzea? I gdzie się wdrapać, żeby podziwiać panoramę miasta z góry? Spisałam wszystkie odwiedzone przez nas miejsca z podziałem na dzielnice (podział umowny, nie odpowiadający 1:1 granicom dzielni na mapie), żeby było wam najłatwiej zaplanować własną wycieczkę. Na naszej mapie jest jednak o wiele więcej miejscówek, do których nie zdążyłyśmy się wybrać (chociażby muzeum sztuki współczesnej i cocktail bar w dawnej aptece). Nawet jeśli nie przeprowadzę się do Walencji, to z pewnością mam tam jeszcze po co wracać.

Stare miasto (Ciutat Vella)

Nasze zwiedzanie zaczynamy od patrzenia na starocie:

Palau del Marqués de Dosaigües (Palacio del Marqués de Dos Aguas). My do pierwszego zabytku daleko nie miałyśmy, bo nasz hotel sąsiadował z XV-wiecznym pałacem w stylu Rokoko. Wnętrza opływają bogactwem oraz skrywają muzeum ceramiki. Ale nam zabrakło czasu, żeby tam wbić (w poniedziałki, jak większość muzeów, jest nieczynne). Za to już bogato zdobiona fasada budynku robi wrażenie, więc zdecydowanie warto się tam przespacerować.

Plaça Redona. Następnie idźcie w kierunku okrągłego budynku, na którego dziedziniec można się dostać z czterech stron świata. (Koniecznie muszę tam wrócić z dronem) W środku znajdują się co prawda mało fascynujące tradycyjne pamiątki, ale warto poszwendać się po okolicznych uliczkach, bo tam znajdziecie prawdziwe smaczki – sklep z winylami Devil Records, w których płyt jest tak dużo, że nawet wciągając brzuch (pełen tapasów) trudno się przecisnąć, czy antykwariaty, w których można się poczuć jak w powieści Zafona. Jeśli nie boicie się kurzu, to koniecznie wbijcie się do Librería Anticuaria Rafael Solaz albo do El Asilo del Libro, z przepięknym oldschoolowym szyldem.

 

Plaça de la Reina & Plaça de la Verge. Nie można pominąć głównych placów przy Katedrze. Z pierwszego, Placu Królowej, warto przebić się na tyły katedry wąską uliczką z bramą. Można tam trafić na piękne światło. A jeszcze lepsza gra świateł czeka was jak już dojdziecie na tyły katedry, przy Muzeum Archeologicznym La Almoina. Przed wejściem do muzeum jest płytki basen z wodą, przez który można oglądać fragmenty ruin. Koniecznie idźcie tam kiedy słońce zacznie się obniżać, odbijające się od wody promienie tworzą niesamowite efekty świetlne na ścianach katedry. Jest to też super zakątek, żeby w zaciszu sobie siąść i odpocząć. Aż trudno uwierzyć, że za rogiem, przy Plaça de la Verge, znanym też pod nazwą Plaça de la Mare de Déu, dzikie tłumy robią sobie foteczki pod fontanną albo tańcują tam w tradycyjnych strojach, jeśli akurat mają jakieś święto. A nie oszukujmy się, w Hiszpanii każdy dzień to jakieś święto, bo w życiu liczy się tylko siesta i fiesta. My podczas naszego trzydniowego pobytu zdążyłyśmy się załapać na obchody dni patrona miasta i Lunarnego Nowego Roku, więc generalnie kiedykolwiek tam traficie, na pewno będzie jakieś bajlando.

 

Dwie wieże z widokiem na miasto. Koniecznie wbijcie się też na przynajmniej jedną z dwóch wież, z których można spojrzeć z góry na całe stare miasto: Porta de Serrans (Torres de Serranos) lub Portal de Quart (Torres de Quart). Polecam się wybrać przed zachodem słońca, żeby zobaczyć ostatnie promienie znikające za zabytkowymi budynkami. Ważne info jest takie, że w wielu atrakcjach turystycznych Polacy mają wstęp za darmo. Nie do końca wiem dla kogo jest darmowe wejście do niektórych zabytków i muzeów, podejrzewam, że może to jakieś kwestie unijne, ale nam dzięki temu udało się za dara wejść na obie wieże i do dwóch różnych muzeów.

 

Llotja de la Seda (La Lonja de la Seda). Za darmo wbiłyśmy się też do gotyckiego budynku Giełdy Jedwabiu, dawnego centrum handlu morskiego, które stanowi centrum bogactwa Walencji w XV wieku. Można się tu poszwędać po gigantycznych kolumnowych salach, trafić na kolorową grę świateł dzięki witrażom, obejrzeć edukacyjne filmiki o historii miasta (po angielsku) i wypocząć nad fontanną na dziedzińcu pełnym pomarańczowych drzewek. To ostatnie na maksa skojarzyło mi się z cytrynowo-pomarańczowym ogrodem w klasztorze Chiostro di Santa Chiara, który odwiedziłam podczas niedawnej wycieczki do Neapolu. 

 

Mercat Central. Tuż obok znajduje się zabytkowy jedzonkowy bazar. To tu zrobicie wszelkie pamiątkowe zakupy, jeśli, tak jak ja, kochacie z wyjazdów przywozicie sobie żarcie. Wg. strony internetowej marketu, znajduje się tu ponad 1000 stoisk z lokalnymi specjałami. Aż ciężko się zdecydować które oliwki, sery, konserwy z owocami morza, słodycze i alkohole kupić. Polecam wziąć wszystko, bo wszystko jest pyszne xD Zaplanujcie sobie tu też przerwę na szamę i zjedzcie kanapkę czy tapasy z najświeższych możliwych składników w Central Bar, gdzie nad kuchnią czuwa znany chef Ricard Camarena.

Mniej Stare Miasto xD

Czyli dalej centrum, ale tym razem w okolicach Plaça de l’Ajuntament (Plaza del Ayuntamiento). To zagłębie polityczno-finansowe, ale nie pełne szklanych korpo-wieżowców, tylko wystawnych kamienic. Tą okolicę najlepiej moim zdaniem podsumowuje słowo grand. Na środku znajduje się przestrzenny plac stanowiący epicentrum miejskich eventów. To tu mają miejsce obchody najbardziej znanego walenckiego święta Falles (o nim więcej później, bo odwiedziłyśmy poświęcone mu muzeum). A my tu trafiłyśmy na buchające ogniem smoki sunące ulicami w ramach parady na Lunarny Nowy Rok. W tym roku mieszkańcy obchodzili go jeszcze huczniej niż zazwyczaj, bo przez ostatnie dwa lata masowe wydarzenia nie odbywały się z powodu pandemii.

Po okolicy warto się poszwendać w poszukiwaniu knajp, a jeśli was to interesuje to też shoppingów. Koniecznie trzeba też rzucić okiem na budynek stacji kolejowej Estació del Nord w stylu Art Nouveau oraz sąsiadującą z nim arenę Plaça de Bous de València (Plaza de Toros), gdzie odbywają się walki z bykami. Takowych rozrywek nie szanuję, ale na budynek w stylu neoklasycystycznym chętnie sobie zerkam. Może będziecie mieć czas, żeby wbić się nieopodal na zakupy winylowe i drinka w Splendini Bar i Discos, który ma mega vibe. Napijcie się tam za mnie browara, bo ja nie zdążyłam.

 

Russafa, czyli czilersko-hipsterska dzielnia

To moje miejsce na Ziemi. Dzielnica idealna, pełna kolorowych kamienic, wege knajp, klimatycznych kawiarni, tajemniczych vintage shopów i pięknych sklepików z niszowymi ciuszkami, gadżetami do domu i książkami. Tu ludzie spędzają dni na powolnych przejażdżkach rowerowych i siedzeniu w knajpianych ogródkach, popijając zimne piwko i przenosząc się od lokalu do lokalu w zależności od tego, która strona ulicy jest akurat nasłoneczniona. Tak trzeba żyć.

 

Mercat de Russafa. Kolorowe centrum dzielnicy. Kolejny jedzonkowy bazar zlokalizowany w budynku z gradientowych kolorowych paneli. Każda strona jest w innym kolorze, co super wygląda pomiędzy stonowanymi kamienicami. W środku znajdziecie stoiska z lokalnymi gastro produktami, na takiej samej zasadzie jak w Mercat Central, na Starówce. Są tu zakątki z jakimś bardziej prestiżowym żarciem, ale też  przychodzi się tu w piżamie po owoce, warzywa i ryby na codzienne zakupy. Bardzo podoba mi się, że jest tu tak normalnie, a nie, że każdy bazar trzeba natychmiast przerabiać w nadętą Halę Koszyki.

 

Klimatyczny shopping.

  • Chcecie sobie lub ziomkom kupić jakiś designerski hipsterski gadżet z Walencją w tle? Zajrzyjcie do estetycznego zagłębia Gnomo, gdzie czekają na was plakaty, książki, kolczyki w paellę (true story!), skarby papiernicze i piękne pocztówki. Ładne eko gadżety i kosmetyki znajdziecie też w Hinojo Bazar. Nawet jeśli nic nie kupujecie, to można się pogapić na piękne rzeczy w otoczeniu roślin.

  • Marzą wam się niepowtarzalne vintage’owe perełki? Zajrzyjcie do Ruzafa Vintage po meble, lub do jednego z dziesiątków butików z vintage ciuchami, które czają się tu na każdym rogu, na przykład do pełnego tajemnic sklepu Madame Mim.

  • Szukacie produktów magiczno-ezoterycznych? Nie ma problemu, w La Puerta Violeta Espacio Mágico znajdziecie wszystko, czego potrzebujecie do swoich czarów.
  • Przyjemny dzionek w towarzystwie książek i żarcia (moje dwie miłości <3) polecam spędzić w Ubik Cafe. Gdzie dobrze zjecie, napijecie się lokalnego kraftowego piwa, ale też kupicie nowe książki po hiszpańsku i używane w kilku rożnych językach (angielski, niemiecki, francuski). Jest też księgarnia poświęcona wyłącznie książkom po angielsku – Book Lovers. Jest tu bardzo dobra selekcja książek nowych i super działy tematyczne np. „książki o książkach”, ale też zakątek książek hiszpańskich autorów lub dziejących się w Hiszpanii czy cały regał poświęcony nagrodzie Bookera – mojej zdecydowanie ulubionej nagrodzie literackiej, dzięki której znalazłam mnóstwo książkowych perełek. Z tyłu sklepu znajdziecie natomiast regały z tańszymi książkami używanymi.
  • Kupujecie muzyczkę? Zajrzyjcie po winyle do Ultrasound lub La Discoteca.

Zieleniną w stronę współczesnej architektury

Oczywiście absolutnym must-see Walencji jest zagłębie imponującej współczesnej architektury, czyli Miasteczko Sztuki i NaukiCiutat de les Arts i les Ciències (Ciudad de las Artes y las Ciencias). Spacerując po kompleksie budynków zaprojektowanych przez lokalnego architekta Santiago Calatravę, można się poczuć jak w powieści sci-fi. Ja na maksa czułam tam klimat „Nowego Wspaniałego Świata” Huxleya. Może dzięki temu, że budowle dosłownie żyją, przez to że otoczone są odbijającą światło wodą. Warto zobaczyć i dzień i w nocy.

W skład kompleksu wchodzą: oceanarium, planetarium, pałac sztuki (gdzie odbywają się koncerty i przedstawienia teatralne), muzeum nauki i techniki (trochę jak nasze Centrum Nauki Kopernik) oraz futurystyczny ogród na świeżym powietrzu (L’Umbracle).

 

My do Miasteczka Sztuki i Nauki zrobiłyśmy sobie długi spacer przez Ogrody Túria (Jardí del Túria) ciągnące się przez wiele kilometrów (internet czasem twierdzi że 9, czasem że 12) w korycie wyschniętej rzeki. Park jest super, bo nie jest „wypacykowany”, tylko faktycznie się tu żyje. Całe rodziny rozkładają się tu na trawie z piknikami, na co drugim kroku ktoś ćwiczy jogę, dziadki grają na specjalnie wydzielonym boisku w bule, a przy Pałacu Muzyki przechodnie bez skrępowania przyłączają się do spontanicznego tańczenia salsy. Na trasie traficie na wiele atrakcji, które warto zobaczyć, takich jak zabytkowe mosty czy oblegany przez dzieci i dorosłych hit – plac zabaw Gulliver, gdzie dosłownie wspina się na gigantyczną plastikową postać Gullivera, żeby zjechać z niego jedną z kilku zjeżdżalni a.k.a. kończyn. Żałuję, że nie miałam ze sobą drona, żeby pokazać wam ten dziwaczny twór z góry.

 

Przy Gulliverze warto wyleźć na górę, żeby przed zwiedzaniem budynków Santiago Calatravy zrobić jeszcze szybki detour do Muzeum Faller (Museu Faller de València). No może nie taki szybki, bo myślałam, że zajmie nam to 15 minut, ale towaru jest tu do oglądania na godzinę (i warto!). Muzeum w całości poświęcone jest świętu Falles, z którego słynie Walencja. To trochę takie nasze topienie / palenie Marzanny, tylko z prawdziwym pierdolnięciem. Od XVIII wieku rzeźbi się tu gigantyczne, kolorowe figury, początkowo przedstawiające figury mieszkańców z różnych grup społecznych, potem coraz bardziej satyryczne i popkulturowe. Figury obnoszone są po mieście w hucznej paradzie, a na koniec palone. W 1934 r. wprowadzono „ułaskawienie od spalenia”, dzięki czemu jedna figura, wybrana na zwycięzcę w danym roku, zostaje uratowana od tragicznego losu w ognisku. To te rzeźby można oglądać w muzeum. Dodatkowo są tu zebrane retro plakaty reklamujące coroczną paradę oraz portrety wybieranej co roku „Miss Falles”. Aha, jako ziomki z Polski tu też weszłyśmy za darmo.

 

Cabanyal, czyli dzielnica kolorowych nadmorskich domków

Oesu, udało się! Dotarliśmy do końca tej wycieczki! A gdzie nas doprowadziła? Nad morze. A konkretnie do dawnej osady rybackiej, a obecnie dość zapuszczonej dzielnicy mieszkalnej El Cabanyal. Jest to dzielnica o tyle problematyczna, że toczyły / toczą się tu walki o jej los. Zdaje się, że poprzednie władze dążyły do tego, by ją zrównać z ziemią i wybudować tu drogę. Ponad sto budynków zostało nawet wyburzonych, zanim protesty i procesy sądowe zablokowały dalszą rozpierduchę. Teraz chyba stanęło na tym, że będą okolicę rewitalizować. Czyli pewnie i tak wszystkich wywalą na zbity pysk, żeby zrobić przynoszące korzyści finansowe zagłębie knajpiano-artystyczne. Póki co jeszcze mieszkają tu ludzie. Warto się poprzechadzać uliczkami i popatrzeć na kolorowe niskie kamieniczki, z których każda jest zupełnie inna i niepowtarzalna.

 

O zachodzie słońca siądźcie sobie na plaży (np. Platja del Cabanyal) i pogapcie się w wodę. A jak wam się znudzi, to tuż obok znajdziecie hipsterskie zagłębie imprezowo-chilloutowe w industrialnym budynku dawnej fabryki lodu La Fàbrica de Gel (La Fabrica de Hielo). Można się tu napić piwka lub drinka, przekąsić jakieś street foodowe klasyki i posłuchać muzyki na żywo. Zajebisty, niezobowiązujący klimacik (a.k.a. nie ma tu sztywniaków z Hali Koszyki ani Instagramerek z Browarów Warszawskich, tylko normalsi w każdym wieku).

 

P.S. Jeśli nie chce wam się do tej dzielni popylać piechotą przez całe miasto, to łatwo możecie tu dojechać tramwajem. Komunikacja miejska dobrze rozpisana jest na Google Mapsach.

I to już serio koniec tej wycieczki. A przynajmniej koniec tej części. Bo głupio tak zwiedzać Walencję na głodzie. Zapraszam was więc na drugą część przewodnika – po knajpach, kawiarniach i barach. Do przeczytania TUTAJ.