Zdradziłam Wam już dlaczego zakochałam się w Walencji. Opisałam wszystkie miejsca, które odwiedziłam i piękne rzeczy, na które się gapiłam. Ale nie powiedziałam Wam jeszcze tego, co wszyscy chcą wiedzieć (a na pewno moja mama) – co żarłam! Dzisiaj wracam więc z drugą częścią przewodnika po hiszpańskiej Walencji. Tym razem zapraszam do stołu.

W tym poście podpowiem Wam gdzie iść na kawę, a gdzie napić się hiszpańskiego klasyka – horchaty (orxata). Gdzie zjeść pyszne śniadanie (w tym wegańskie!). Gdzie siąść z piwkiem w oczekiwaniu na wieczorne otwarcie knajp z żarciem, kiedy po kilometrach łażenia nogi odmawiają posłuszeństwa. A jeśli jesteście antypiwkowi, to gdzie czai się wyborny wermut. Gdzie zjecie zajebiste tapasy, a gdzie współczesne wariacje na temat hiszpańskich kulinarnych klasyków (w tym Paelli!). Krótko mówiąc, będzie pysznie!

Jeśli jakimś cudem trafiliście tu, a nie czytaliście jeszcze „głównego” przewodnika po Walencji, z informacjami o transporcie, noclegach i przede wszystkim atrakcjach, to koniecznie zajrzyjcie TUTAJ.

Kraina żarcia

Walencja knajpami stoi. Pierwsza i najważniejsza informacja jest taka, że ten przewodnik to tylko sugestia. Tak naprawdę gdziekolwiek nie pójdziecie, prawdopodobnie będziecie zadowoleni. My w kilka miejsc trafiłyśmy z przypadku, bo nasze zaplanowane były albo zamknięte (w Hiszpanii sporo lokali nie działa w styczniu, chyba mają wtedy najmniejszy ruch, więc biorą się za remonty, itp.) albo całkowicie zabukowane. I tu też ważne info! My nasz research miejscówek do odwiedzenia robiłyśmy dwa tygodnie przed wyjazdem i już wtedy w wielu knajpach nie dało się zrobić rezerwacji, bo weekendy mają całkowicie pozajmowane wiele tygodni w przód. Jeśli na jakimś lokalu wyjątkowo wam zależy, to zarezerwujcie go duuuużo wcześniej (sporo restauracji ma system rezerwacji online) albo idźcie tam w środku tygodnia.

Czego koniecznie trzeba spróbować w Walencji?

Oczywiście lokalnym skarbem jest Paella, którą spotkać większości lokali, na wszystkich pamiątkach, ale też na street arcie, np. pilnowaną przez krety xD We wszystkich knajpach będą się przechwalać, że to właśnie ich Paella jest najprawdziwsza. Czy ma to znaczenie? Nie sądzę. Ważne, że wszędzie jest pyszna i świeża!

Innym lokalnym złotem są pomarańcze. Znajdziecie je tu na drzewach, ale też na talerzu i w szklance. Koniecznie spróbujcie produkowanych na miejscu pomarańczowych alkoholi, które smakują jak pyszny soczek dla dzieci, tyle że kilkunastoprocentowy. Do kupienia m.in. na bazarach opisanych w poprzednim poście albo strzelcie sobie drinka Aigua de València (Agua de Valencia). Smakuje jak mimoza, a jest to miks bąbli (najczęściej Cavy), soku z lokalnych pomarańczy, wódki i ginu.

Gdzie w Walencji zjeść śniadanie?

Ważne info jest takie, że nie zjecie go bardzo wcześnie. Tu nie ma takiej kultury jak u nas, żeby od 7 czy 8 rano można było bez problemu kupić kawę i kanapkę na mieście. Hiszpanie się szanują i kochają spanko. Lokale z kawą czynne są od 9.00, a śniadaniownie od 10.00. Jeśli potrzebujecie przekąsić coś wcześniej, żeby nie umrzeć, polecam zaopatrzyć się w coś w spożywczaku, zanim wyruszycie na podbój lokalnej sceny gastronomicznej.

DDL Boutique. Niekwestionowany śniadaniowy zwycięzca. To taka mini sieciówka, która w Walencji ma dwie lokalizacje – jedną w centrum (adres: San Vicente Mártir 52), drugą w Russafie (adres: Pintor Gisbert 2). W obu jest natomiast prawie to samo menu. Stawiają tu przede wszystkim na wypieki, które można podziwiać i wybierać zza przeszklonej lady. Jest sporo opcji wegetariańskich i nawet kilka wegańskich. Ja np. dwa dni pod rząd jechałam na kanapce z humusem, pieczonym bakłażanem i suszonymi pomidorami, bo była tak zacna. Za to hitem z menu jest tost francuski z kremem, mascarpone i owocami.

Kupicie tu też ciasta, drożdżówki, croissanty i wszelkie inne słodkie wypieki na wynos. Polecam spacer ze słodkościami i piknik w parku. Tylko uwaga, Hiszpanie lubią desery z naprawdę duuuuużą ilością cukru. Czarna kawa dla równowagi jest wskazana. Z cenami jest różnie. Tosty francuskie kosztują 11 za porcję, a kanapki i ciasta między 3 a 6.

Kopp. Zdaje się, że to też sieciówka. Tu już trafiłyśmy totalnie z przypadku, bo w naszej wybranej śniadaniowej knajpie (Cult Cafe) nie było miejsc. Okazuje się, że w poniedziałkowy poranek na śniadankach po 10.00 siedzi sobie jeszcze więcej Hiszpanów niż w weekend. Ja serio nie wiem kiedy oni pracują, skoro bajlando skończyli poprzedniego wieczoru o północy, a o 13 zaczyna się siesta, ale oni zdecydowanie wiedzą jak żyć. W Kopp szama jest poprawna, ale nie jakaś wybitna. Żarłyśmy zapiekane jajka i wytrawne tosty z łososiem i awokado (w których ciasto nie było wytrawne, więc wyszedł trochę dziwny mix). Za dwa śniadania i dwie kawy zapłaciłyśmy 13.

Lokalne słodkości

Muszę przyznać, że nie jestem jakoś specjalnie ciastowo-deserowa, moja towarzyszka tej akurat podróży też nie szczególnie. Na poprzednim wyjeździe ciastożerem, który testował wszystkie słodkości Neapola była Jagoda (jej przewodnik po deserach znajdziecie na końcu tego posta), a ja mogłam sobie ponarzekać, że za słodkie po samym tylko powąchaniu. Tym razem po zasłodzeniu się ciastami z DDL Boutique obie się po prostu poddałyśmy. ALE! Nie mogłyśmy sobie odmówić lokalnych must-have: horchaty i churrosów.

Orxateria Santa Catalina. Lokal z tradycjami położony w sercu historycznej części Walencji. W zależności od godziny i pory roku można tu trafić na gigantyczne kolejki (nam się udało znaleźć stolik bez problemu). Ale warto poczekać, żeby spróbować horchaty (orxata), czyli słodkiego napoju na bazie orzechowego nie-mleka. Z założenia powinno to więc być wegańskie, ale warto pytać, bo podobno w niektórych miejscach dodaje się trochę mleka krowiego. W takim napoju powinno się maczać fartony, czyli pieczone słodkie paluchy nadziane waniliowym kremem, czekoladą albo puste. My zamiast buł wzięłyśmy churrosy maczane w czekoladzie. I to był deser idealny! Za horchatę, churrosy z czekoladą i kawę zapłaciłyśmy 11,50.

Llinares. A w upały warto wpaść na lody do Llinares. Podobno najlepsze i najdziwniejsze lody w Walencji. Oprócz klasycznych smaków, spróbujecie tu takich dziwaków jak lody o smaku zupy gazpacho czy tortilli ziemniaczanej. Ja jestem człowiekiem prostych potrzeb, więc najbardziej interesował mnie sorbet gin z tonikiem. Niestety nie dane nam było się przekonać, czy lody są warte hype’u, bo w styczniu zrobili sobie przerwę. Dlatego wy musicie iść i dać znać jak wrażenia 😉

 

Czas na obiad!

La Calita. Ten lokal w centrum może przypaść do gustu wegetarianom. W menu znajdziecie tu osobny dział wege tapasów, których znalezienie nie jest wcale takie łatwe. Ale jeśli jadacie morskie żyjątka, to koniecznie weźcie szaszłyki z owoców morza (Fritura de Pescado). Zjadłam tu najlepszego kalmara w swoim życiu! I nie jest to przesada, choć kalmarów w życiu zeżarłam sporo. Po wielkich kawałkach trochę spodziewałyśmy się typowej gumiastej konsystencji (ekhem, ekhem Wozownia), a dostałyśmy idealnie zgrillowany wierzch ze środkiem rozpływającym się jak masełko. No mówię Wam, przeżycie nie z tej ziemi! Oprócz tego jadłyśmy jeszcze frytki z batata i grillowane karczochy z szynką. Wszystko smaczne, ale sea food bezkonkurencyjny! Za 3 małe dania (którymi nażarłyśmy się pod korek) i półlitrowy dzban Agua de Valencia zapłaciłyśmy 44.

 

Ubik. Kawiarnio-księgarnio-restauracja w mojej ulubionej dzielnicy Russafa (Ruzafa). Czego chcieć więcej?! Znajdzie się tu coś dla każdego, bo oprócz wszechobecnego mięska, wśród dań znajdziecie też cały dział wegański. I to są rzeczy naprawdę dobre, a nie zapychacze, żeby było że coś tym cholernym weganom daliśmy w menu i niech spadają. My zjadłyśmy wariację na temat falafela z nadzieniem z wędzonego bakłażana i chrupiącego „tacosa” z warzywami. Omnomnom! Dostaniecie tu też wyborne piwka z lokalnych browarów kraftowych. Za dwa małe (ale sycące) dania i piwa rzemieślnicze zapłaciłyśmy 24.

Guisante Rojo. Bardzo dobra knajpa w nadmorskiej dzielni El Cabanyal, specjalizująca się w tradycyjnych daniach hiszpańskich, ale z nowoczesnym twistem. W weekend było to mnóstwo stałych bywalców, których obsługa znała już z imienia. Nie da się ukryć, że gdybym tu mieszkała, to też bym tu co tydzień wbijała na leniwe niedzielne obiadki. My zjadłyśmy tu pyszną wariację na temat Paelli ze świeżymi owocami morza. Porcja przewidziana dla dwóch osób, podana do stołu w wielkim, gorącym garze. Mega doprawiona i rozgrzewająca. Trochę bardziej „pływająca” niż klasyczna Paella, więc zamówcie koniecznie chleb do wyżerania sosu z gara, jak już skończycie ryż! Za gar szamy i 4 piwka zapłaciłyśmy 46.

Inne miejscówki z dzielnicy El Cabanyal, w których poleca się spróbować Paelli  tapasów to bardziej nowoczesna Anyora (zdaje się, że tu wypijecie też dobry Wermut) oraz trochę droższa, ale ponoć zajebista założona w 1836 roku tawerna Casa Montaña. W trzy dni nie da się tyle zeżreć, żeby pójść wszędzie, ale zapisuję Wam, żebyście mieli alternatywę, w razie gdyby coś było nieczynne.

 

Tapas i alko

Sagardi. Klasyczny tapas experience – walka o kawałek blatu, żeby upchnąć swój talerz i kieliszek wina i tapasy wystawione na ladzie do samodzielnego pobierania sobie. W godzinach szczytu na miejsce siedzące praktycznie nie ma co liczyć. Nie można tu też być nieśmiałym. Jak tylko zwolni się jakiś stołek, to trzeba się rzucać, bo kto pierwszy ten lepszy. Tapasy z lady pobiera się na swój talerz nad, pod i pomiędzy głowami ludzi 😉 Po sali raz na jakiś czas chodzi obsługa i proponuje tapas na ciepło. Te najczęściej mięsne. Za to na ladzie czai się mnóstwo kanapeczek z serami czy rybą, krokiecików z grzybami i wszelkich innych niespodzianek, w których nie wiadomo co jest, ale warto próbować.

System płacenia jest tu taki, że wszystkie tapas kosztują tyle samo i na koniec oddaje się obsłudze swój talerz pełen wykałaczek, które z tych tapasów wyjęliśmy. Obsługa je liczy i nas podsumowuje. Nie mam pojęcia jaka jest cena za wykałaczkę. My tam zeżarłyśmy sporo i piłyśmy wino. Zapłaciłyśmy 34 za nas dwie.

 

Vermutería Bocatín del Carmen. Wspaniała mała dziura. Jedyne miejsce, w którym ciężej mi było się dogadać, bo właścicielka mówiła w Valenciano 😉 Koniecznie przyjdźcie na otwarcie, przed zamkniętymi drzwiami już będzie kolejka. I nie martwcie się, że na wszystkich stolikach jest informacja o rezerwacji. Zdaje się, że to dotyczy kolacji a la carte i rezerwacje zrobione są na później. A jak się wbija na tapas, to można przy tych porezerwowanych stolikach zasiąść. My właśnie tego na początku nie skumałyśmy.

Ale warto się tu dogadać choćby na migi, bo żarcie jest chamskie, tłuste, ale prawilne! Nie dajcie się tylko zmylić. Tu w ramach tapas nie dostaniecie małych eleganckich kanapeczek, tylko talerze pełne jedzenia. Samymi ziemniaczkami można się porządnie najeść, a my tu zjadłyśmy jeszcze krokieciki z dorszem, smażone boczniaki, kanapkę z serem manchego i szynką i panierowane kalmarowe krążki. Czy jest to porcja dla czterech osób? Owszem! Weźcie ziomków. Albo zamówcie mniej 😉

Miejsce słynie z wermutu, więc koniecznie weźcie sobie szklaneczkę vermut a la casa podawanego z cytrusami i oliwką. Do każdego takiej szklaneczki wybiera się jeszcze jeden mini tapas z lady przy barze. To też przemyślcie przy swoim żarciowym zamówieniu! Za całą tą wyżerkę z wermutem zapłaciłyśmy łącznie 45.

 

Bocatín znajduje się tuż przy Plaça del Negret (Plaza Negerito), czyli barowym zagłębiu. To tętniące życiem miejsce spotkań. Maleńki placyk z każdej strony otoczony jest knajpami i barami, a każdy jego milimetr kwadratowy zastawiony jest krzesłami i stolikami. Wieczorem trudno tu wetknąć szpilkę, bo wszyscy wpadają na piwko lub kieliszek wina zanim okoliczne restauracje otworzą się na wieczorny serwis (ok.20.00-21.00). Wbijajcie tu na przeczekanie. Nie ważne gdzie siądziecie klimat będzie zacny.

 

Street food w Fabrica de Hielo. O industrialnej przestrzeni w niedziałającej już fabryce lodu wspominałam w poprzednim poście. Posłuchacie tu muzyki na żywo, napijecie się kawy, piwa, wina lub drinka i przekąsicie coś małego, po godzinach chillowania na sąsiedniej plaży. Do jedzenia jest tu do wyboru kilka typowych ulicznych zagryzek do piwa np. ziemniaczki z majo czy tacosy. Są tu też burgery, ale nie próbowałyśmy. Zamawia się przez internet, skanując kod QR na stoliku. Obsługa przyniesie wam zamówioną szamę do stolika i wtedy się płaci. Przy barze już trzeba niestety postać w kolejeczce. Za szamę i dwa kraftowe piwa zapłaciłyśmy tu 17,50.

 

W Walencji jest też mnóstwo polecanych koktajl barów z super drinkami i równie wybornym wystrojem. Ja strasznie chciałam iść do baru Gran Martinez urządzonego w dawnej aptece, gdzie w ramach wystroju wciąż jeszcze można znaleźć mnóstwo tajemniczych szklanych flakoników. Na Starym Mieście warto podobno pójść do Cafe de las Horas, która wygląda jak maksymalistyczna centrala hedonizmu. Nad kielonem można się tu poczuć naprawdę królewsko.

My na koktajle nie trafiłyśmy, bo po 20 kilometrach łażenia miałyśmy lęki, że zaśniemy z kieliszkiem w ręku. Ale Walencja na tyle nas urzekła , że na pewno będziemy wracać. Zwłaszcza, że warto dla samego jedzenia. Jeśli byliście w Walencji dajcie koniecznie znać co jedliście. Muszę sobie dodać kolejne miejscówki do mapy!

Żegnam. Zróbcie sobie teraz w nagrodę coś dobrego do jedzenia xD