Pamiętacie jak niedawno tłumaczyłam się z opisywania majowego wyjazdu w listopadzie? Cóż, to był pikuś. Dzisiaj mam dla was post o wyjeździe, który odbył się prawie rok temu. Na samochodowego Eurotripa po Litwie, Łotwie i Estonii wybraliśmy się bowiem w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Celem była ucieczka przed Sylwestrem, za którym nikt z nas  szczególnie nie przepada. Spakowaliśmy manele, świeżo nabytego drona oraz trochę poświątecznych przysmaków i ruszyliśmy. W trakcie wyjazdu została podjęta decyzja o podzieleniu naszego poprzedniego bloga, Łowcy Wrażeń, na dwa osobne twory. No i tu pojawił się drobny problem. Trzeba było poczekać aż Mięta wróci z Camino, uruchomi informatyczne skillsy i postawi nową stronę. Jak się okazało, blog, który właśnie czytacie, powstał dopiero na wiosnę, a wtedy wrzucanie śnieżnych krajobrazów mijało się z celem. Zdjęcia i notatki z wyjazdu przehibernowały więc prawie rok i dopiero dziś ujrzą światło dzienne. Jest to o tyle idealny moment, że zdążycie sobie zorganizować dokładnie taką samą wyprawę. Co polecam, bo było super!

Dziś zapraszam was na pierwszą część zimowego pamiętniczka z wakacji. A w niej wszelkie informacje praktyczne związane z wożeniem się po zimnych krajach samochodem. O czym trzeba pamiętać, co warto wiedzieć o promach, gdzie parkować i jak żyć. A poza tym mini przewodniki po Rydze i Wilnie, czyli naszych dwóch przystankach po drodze. Głównym celem wycieczki była Estonia, którą opisałam w osobnym wpisie, bo jak zwykle informacji będzie dużo. Przewodnik po Estonii znajdziecie TUTAJ.

 

 

Do wozu!

W naszą tygodniową podróż wybraliśmy się jednym samochodem w 5 osób. Ikonami mody to my nie jesteśmy, szczególnie zimą, więc ciuchów mieliśmy z tego wszystkiego najmniej. Jak się chodzi w puchówce to nie widać, że pod spodem codziennie to samo 😉 Bez problemu spakowaliśmy się więc do samochodu, a sama podróż była w sumie bardziej komfortowa niż zakładaliśmy. Pakując cały szajs nie zapomnijcie tylko o tym, co wymagane przez prawo. W przypadku Estonii obowiązkowe są np. kliny pod koła. Nie wiedzieliście, że coś takiego istnieje? ja też nie. Nam nie udało się trafić na srogą zimę i zaspy śnieżne (niestety!), ale podobno w Estonii takie urozmaicenia są na porządku dziennym. Warto więc zaopatrzyć się też w łańcuchy. My mieliśmy.

 

 

Jeśli chodzi o przepisy, to warto jeszcze pamiętać, że w Estonii limit alkoholu we krwi to zero. Weźcie to pod uwagę jeśli wyjazd, tak jak my, planujecie z uwzględnieniem Sylwestra. Zbiegu, nasz głównodowodzący kierowca, zdziwił się też tym, jak bardzo przestrzegane są limity prędkości. Zwłaszcza na Litwie i w Estonii, gdzie mandaty są bardzo wysokie. Nikt tam nawet nie wyprzedza z prędkością większą niż dozwolona. Cała wycieczka skończyła się tym, że potem Zbiegu „musiał się od nowa uczyć jeździć w Polsce”. Za to przepisowe jeżdżenie obniżyło nam koszty wyjazdu, bo spalanie było mega małe.

 

 

Na prom!

Jadąc do Estonii, nie zapomnijcie, że mają tam mnóstwo super wysp. My odwiedziliśmy największą, Saaremęę, gdzie jest mnóstwo atrakcji. Żeby się na nią dostać, trzeba się najpierw transportować promem na mniejszą wysepkę, Muhu, a potem przejechać przez „nibymost”, czyli drogę wybudowaną na kilkudziesięciokilometrowym nasypie w morzu. Na stałym lądzie prom startuje z miejscowości Virtsu i płynie do Kuivastu na wyspie Muhu. Cena takiej przyjemności zależna jest od dnia tygodnia i ilości osób. Całą rozpiskę znajdziecie TUTAJ. Zazwyczaj promy pływają też co godzinę, więc nie łatwo się załapać, ALE jeśli wpadniecie na taki pomysł jak my, żeby po wyspach wozić się tuż przed Sylwestrem, to pamiętajcie o tym, że a) w okresie świątecznym promy kursują rzadziej i b) większość mieszkańców też gdzieś się wtedy przemieszcza, do rodziny lub znajomych. Bilet na prom warto więc kupić wcześniej. Można to zrobić online na tej samej stronie gdzie jest cennik.

 

 

Pamiętając o limitach prędkości na drodze, zaplanujcie sobie wystarczająco dużo czasu na dojazd na prom. Tam panowie policjanci lubią czyhać najbardziej. Nas przyhaczyli na pięknej prostej leśnej drodze, która aż się prosiła o przyspieszenie. Na szczęście byli na tyle mili, że ze względu na święta puścili nas tylko z upomnieniem. Ale sprawdzili Zbiega alkomatem, więc z tym totalnym  promilowym zerem to nie przelewki.

 

A po drodze… Ryga!

Do Estonii kawałek, zwłaszcza, że chcieliśmy wykonać klasyczny manewr, czyli zajechać jak najdalej, a potem powoli wracać w stronę domu. Uznaliśmy, że nie ma się co męczyć i cisnąć za jednym zamachem do Tallina, więc po drodze zrobiliśmy jednodniowy przystanek na Łotwie. Większość z nas nigdy nie była w Rydze, więc była to świetna okazja na szybki rekonesans. Tym bardziej, że w okresie świątecznym obwieszone światełkami miasta wyglądają zupełnie inaczej. A i świąteczne jarmarki warto odwiedzić, bo zdecydowanie przyjemniej zwiedza się z grzańcem w dłoni.

 

 

Do miasta dotarliśmy około północy, więc niczego już tej nocy nie osiągnęliśmy. Przy okazji wspomnę tylko, że planując taką objazdówkę na dużych odległościach warto bookować noclegi, gdzie nie ma wyznaczonych godzin przybycia. W Rydze ogarnęliśmy sobie Airbnb, gdzie zameldować można się samemu. Kluczowa była dla nas też kwestia parkingu, która przesiała większość opcji noclegowych. W Rydze parkowanie w strefie miejskiej jest bardzo drogie, a my woleliśmy hajsy przeznaczyć na inne bajery niż parking.

 

 

Rano zebraliśmy się w sobie, zjedliśmy szybkie śniadanie i wyruszyliśmy na podbój Starówki. Ta nie różni się zbytnio od rynków w polskich miastach, więc czuliśmy się jak u siebie. Pospacerowaliśmy wybrukowanymi uliczkami, odwiedziliśmy wspomniany jarmark świąteczny, pojeździliśmy na pancerniku, wpadliśmy do bardzo fajnego sklepiku pełnego lokalnego rzemiosła Mūsmāja i zmacaliśmy nosy pomnikowych zwierzaków na szczęście. No, kto zmacał ten zmacał, ja jako nadworny karzeł tej wycieczki, ledwo dosięgnęłam do najniższego 😉 Wypiliśmy jeszcze rozgrzewającą kawę w kawiarni Caffeine LV, a potem odpaliliśmy nowiutkiego Mavica Pro, żeby uwiecznić Stare Miasto skąpane w lodowatym słońcu. Muszę nieskromnie przyznać, że bardzo podobają mi się zdjęcia, które udało nam się wtedy na szybko ustrzelić. Mimo stresu i nieszczególnie imponującej znajomości sprzętu.

 

 

Latało nam się na tyle dobrze, że postanowiliśmy wykorzystać ostatnie promienie słońca i zrezygnować z dalszych spacerów po mieście na rzecz latania nad jedną z pięknych plaż położonych niedaleko Łotewskiej stolicy. Zbiegu, jako jedyny umysł ścisły tej wycieczki, wyliczył gdzie uda nam się dojechać, żeby zdążyć na zachód słońca i tak trafiliśmy na taras widokowy na plaży w miejscowości Saulkrasti. To był zupełnie przypadkowy strzał w dziesiątkę! Wpadnijcie tu koniecznie, bo jest naprawdę pięknie!

 

 

Wilno… bo też po drodze!

Kończąc wycieczkę, już w nowym roku, postawiliśmy na inną trasę i zajechaliśmy do Wilna. Tu zatrzymaliśmy się w hostelu Fabrika, który nie był jakiś super, ale też można było przybyć po godzinach zamknięcia recepcji. Moim głównym problemem z tym hostelem był brak jakiegokolwiek działającego kaloryfera, a akurat miałam wielką potrzebę wysuszyć ciuchy, buty i… drona, po którego nurkowałam w przydrożnej rzeczce kilka godzin wcześniej. Nie pytajcie. Na szczęście teraz Mini Dronini śmiga jak gdyby nigdy nic. A to wszystko dzięki litewskiemu żwirkowi dla kotów.

W związku z tym, że dzień był mocno stresujący, nasz wieczór w Wilnie skończył się dość intensywnym odstresowywaniem w barze Gringo. Bar zdecydowanie polecam. Mają tu niezły wybór kraftów z różnych krajów (np. sztosów z Islandii ale też naszego ulubionego BrewDoga) oraz automat do gier, w którym znaleźliśmy zakamuflowane 2 euro, za które całkiem długo cisnęliśmy w Cadillacs and Dinosaurs krzycząc „bij grubasa!”. Było tak grubo, że skończyło się nocną wycieczką do McDonaldsa i próbą rozszyfrowania nazw po litewsku.

 

 

Nazajutrz dzień zaczęliśmy od śniadania w Donut Lab, gdzie królują pączki z najróżniejszymi dodatkami. Dodatkowo rano obowiązuje promocja – jeśli kupicie zestaw kawa plus pączek, kawę dostaniecie za darmo. Albo odwrotnie. Nie pamiętam. W każdym razie donuty bardzo spoko. Potem tradycyjnie skierowaliśmy się na Starówkę i obczailiśmy jarmark świąteczny. W Wilnie poszli w nowoczesność, bo zamiast tradycyjnych stoisk zdecydowali się na szklane kopuły, w których znajdują się maleńkie sklepiki i kawiarnie. Wygląda to super, zwłaszcza przystrojone światełkami i choinkowymi gałązkami. Zjedliśmy jeszcze obiad, ale w miejscu, które chcieliśmy odwiedzić kolejka kończyła się 50 metrów poza lokalem, więc stanęło na jakąś randomową knajpę. Żarcie było przeciętne, więc nawet nie zapisałam nazwy.

 

 

I tak zakończyła się nasza przygoda. Oczywiście w tym opisie jest wielka dziura pod tytułem Estonia, ale już ją dla was opisałam więc możecie przeczytać osobny post TUTAJ. Tam znajdziecie też mapę całej trasy, razem z atrakcjami. Kusi nas, żeby Litwę i Łotwę zjechać porządnie, preferowanie jak będzie cieplej. Byliście? Co polecacie?

 

 

Po więcej zdjęć zapraszam jak zwykle do naszego PORTFOLIO. Część fotek w tym poście jest autorstwa Zbiega, którego polecam wam męczyć, żeby WRESZCIE dodał swoje zbiory do portfolio. A żeby wam się nie nudziło podczas Eurotripa, podrzucam też naszą samochodową plejlistę z niezbędnym na wycieczkach hitem „Nic, nic nie wiem”: