19 grudnia w Ledigos zakumplowałem się z czwórką Koreańczyków oraz z Jonnym i Kristin na tyle, że postanowiłem omawiać z nimi miejsca kolejnych noclegów. Przyznać muszę też szczerze, że najczęściej nie było wielkiego wyboru, ponieważ, jedyne otwarte zimą albergue znajdowały się w odległości około 25 kilometrów od siebie. Jeśli nie mieliśmy ochoty robić 50 kilometrów jednego dnia, to w sumie nie mieliśmy się nad czym zastanawiać.

Ten wieczór był jednym z najlepszych podczas całego mojego Camino. Kominek, gitara, szachy. Było świetnie. Taki czas były bardzo potrzebny do tego, żeby naładować sobie baterie. Bo o ile fizycznie czułem się bardzo dobrze, to zaczynałem już być po prostu zmęczony. Szedłem już prawie 2 tygodnie. I wiedziałem, że dojdę. Zupełnie nie o to chodziło. Zbliżały się jednak święta i choć wiele o tym nie myślałem, to jednak podświadomie czułem, że nadchodzi trudniejszy okres. Jak byśmy nie byli twardzi i jakich mechanizmów byśmy nie wypracowali aby chronić się przed trudnymi emocjami, te niestety czasami potrafią znaleźć ujście w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Niestety. Kiedyś myślałem, że niestety. Teraz wiem, że była to jedna z najgłupszych rzeczy w mojej porośniętej mchem głowie. Bo te tłumione przez lata emocje pewnego razu po prostu wybijają, a my mamy do czynienia raczej z lejącym się powoli cuchnącym szambem niż przyjemnym, wartkim strumykiem. Teraz to wiem. Wtedy miałem poczucie, że dopiero lepiej zacząłem poznawać siebie. Wiedziałem też, że te emocje przyjdą. I wcale nie chciałem przed nimi uciekać. Wróćmy jednak na trasę.

Z Ledigos wyruszyłem o mojej dość standardowej porze. Zegarek wskazywał 8:30, było jeszcze ciemno, ale pogoda zapowiadała się dobrze. Ogólnie miałem do niej sporo szczęścia. W grudniu na trasie Camino większość dni z reguły jest deszczowych. Wspominałem już chyba o tym, ale z nielicznych informacji znalezionych w Internecie, najbardziej zapadło mi w pamięci to, że północna Hiszpania zimą przypomina bardziej Szkocję i jej, co by nie mówić, dość kapryśny klimat. W tym roku padało może kilka razy. Koniec mojej wędrówki, wybiegając trochę w przyszłość, faktycznie nie należał do najprzyjemniejszych pod kątem warunków atmosferycznych, ale i tak gdy zostaje nam do przejścia 200 kilometrów to mokre majtki nie wpływają na nastrój tak bardzo jak na początku trasy.


Nie mam zupełnie nic do napisania o moim 15 dniu na trasie Camino de Santiago. Standardowo silnie świecące słońce, którego promienie były zawsze przyjemnym kompanem porannego, jeszcze dość sennego spaceru. Około godziny 11:00 temperatura przebiła zero stopni o czym świadczył brak lodu na przydrożnych kałużach. Warto tutaj wspomnieć też o mojej plejliście na Spotify. To dość zabawne ale, od pewnego momentu, każdy dzień rozpoczynałem od… “Shape of you” Eda Sheerana. Serio. Nie mój ulubiony Pearl Jam. Nie Kazik, którego “Czarne słońca” czy “Nie dorosłem do swych lat” najwięcej mówiły o mnie i o sensie mojej podróży. Dzień rozpoczynałem w rytmach całkiem przyjemnego muszę przyznać, popowego kawałka, dzięki któremu pozwalałem umysłowi przez jakieś 45 minut nie wchodzić na pełne obroty. Na taką przyjemność mogłem i chciałem sobie pozwolić. Tego dnia, o godzinie 16:40 byłem już w Bercianos del Real Camino. W małym albergue, gdzie moi koreańscy przyjaciele nie przyzwyczajeni do niskich temperatur marźli niemiłosiernie, jedyną ciekawą rzeczą wartą odnotowania był ugotowany przez nich obiad, na poczet którego, ofiarowałem im dwa fixy knorra. Uczta nie była wybitna, ale i tak byłem szczęśliwy, że w końcu mogę z kimś zjeść kolację. Nie cierpię jeść sam, a jako jeden z darczyńców zostałem na nią zaproszony. W albergue oprócz mnie i czwórki Koreańczyków byli jeszcze Vlad i Katherina, którzy mimo zaproszenia, nie mieli ochoty na wspólny posiłek, natomiast po kolacji zaprosili nas na herbatę, przy piciu której tłumaczyli jak istotny jest dla Rosjan cały rytuał związany z czajem.

Kolejny dzień również nie należał do tych przesadnie ciekawych jeśli chodzi o trasę. Ale dzięki temu więcej czasu mogłem poświęcić na rozmowy ze sobą. Wyruszyłem o godzinie 9:00, a o 15:40 byłem w Mansilla de las Mulas. 21 grudnia nocowaliśmy w bardzo przyjemnym albergue Gaia. Nie dość, że na wejściu dostaliśmy od właścicieli coś do picia, to jeszcze mieliśmy do dyspozycji salon i dobrze wyposażoną kuchnię. W samym Mansilla de las Mulas bez problemu wraz z Jonnym Bosco znaleźliśmy sklep, a ja postanowiłem tego wieczoru ugotować kolację dla moich nowych znajomych. Była pasta i dwa sosy do wyboru. Pseudonim king of pasta zobowiązuje. Jonny i Kristin przynieśli wino, Antonia ser i chorizo. Był to kolejny wieczór z serii tych najlepszych. Nie popsuła tego nawet moja sromotna porażka w drugim meczu szachowym, który rozegraliśmy z Jonnym. W sumie nawet cieszyłem się, że zakończymy nasze rozgrywki przy stanie 1:1.

22 grudnia wystartowałem o 8:30, jakże by inaczej. Nigdy nie trzymałem się jakiejś wyznaczonej pory wstawania, a tu widzę, że jednak było to chociaż trochę uporządkowane. Tego dnia po bardzo krótkiej, malowniczej wędrówce dotarłem do jednego z większych miast na całej trasie – Leon, z jego wspaniałą, gotycką katedrą oraz 138 tysiącami mieszkańców. O tutejszym albergue słyszałem już wcześniej. Niestety jak to bywa, złe wieści rozchodzą się szybciej niż te dobre. Albergue w Leon słynęlo z pluskiew. A ja pamiętając historię Balmas i Agi Wu, które przywiozły sobie nowych przyjaciół z Pragi, a później walczyły dość długo, żeby pozbyć się ich z domu, nie za bardzo miałem ochotę z tymi stworzeniami się zaprzyjaźniać. Po zostawieniu plecaka w albergue oraz wybraniu łóżka, poszedłem zwiedzać miasto, rozpoczynając od piwa w jednym z okolicznych pubów. Ku mojemu zaskoczeniu i sporej radości, okazało się, że w piątek do zamówionego piwa otrzymuje się darmowy tapas, niewielką przekąskę, którą może być właściwie wszystko. W tym konkretnym przypadku było to mięso w sosie. Całkiem smaczne bo za darmo. Następnie z dwójką moich Koreańczyków, Vladem, Katheriną i poznanym w albergue Amerykaninem poszliśmy… do KFC. Jak się bawić to się bawić. Oczywiście radość była przeogromna. Ale po zjedzeniu pysznego kurczaka nie czułem się najlepiej. Tak się kończy każda praktycznie moja z KFC przygoda. No ale uznałem, że od czasu do czasu można. Po wizycie w KFC wybrałem się jeszcze do katedry na mszę, gdzie bardzo starałem się śpiewać kolędy po hiszpańsku. Dobrze, że nikt nie nagrywał, bo nie miało to nic wspólnego ani z kolędami, ani z hiszpańskim. Obawiam się, że ze śpiewaniem również. Wróciłem do albergue i poszedłem spać, licząc na to, że rano nie obudzę się pogryziony. I tym razem miałem jednak sporo szczęścia. Do wigilii pozostały dwa dni.