Wyspy Owcze kojarzą wam się z zielonymi krajobrazami, klifami i porośniętymi trawą dachami? Bardzo słusznie. Ale tym z naszych znajomych, którzy słuchając opowieści o sklepie z winylami, przytulnych kawiarniach i super restauracjach zdziwieni pytali: „To tam są jakieś miasta?!” odpowiadamy: są. W dodatku warto je odwiedzić. Dlatego dziś zapraszam was na mini przewodnik po farerskiej stolicy, czyli Tórshavn.

Nie lękajcie się, może i będzie dziś miejsko, ale porośnięte trawą dachy i tak wjadą. W tym poście zapraszam was na przechadzkę między ministerstwami o przerażająco długich nazwach. Zajrzymy też do portu, obejrzymy trochę street artu, napijemy się kawy i odwiedzimy fajny sklepik z pamiątkami. Jako gość specjalny pojawi się też latarnia morska. Oczywiście nie zabraknie tego, co mnie w życiu cieszy najbardziej, czyli pysznej kawy, doskonałego jedzenia i jedynego na Wyspach Owczych sklepu z winylami.

Ale zanim zaczniemy, sprawdzam pracę domową! Czytaliście poprzedniego posta? Jeśli nie, to koniecznie nadróbcie. Wprowadzam was tam w całą wakacyjną akcję, przedstawiam wycieczkową ekipę, podpowiadam jak sobie zorganizować wakacje z owcami i ile taka przyjemność kosztuje. Posta znajdziecie TUTAJ.

 

 

Port Thora

Bo tak tłumaczy się nazwę farerskiej stolicy, znajduje się na największej wyspie archipelagu – Streymoy. Tórshavn stanowi największe skupisko ludzi w kraju, ale na metropolię nie liczcie, mieszka tu mniej niż 20 tys. osób. To doskonały przykład tego, że nawet stolica kraju może być kameralna. Nie znajdziecie tu betonowych bloków ani szklanych drapaczy chmur. Najwyższy budynek jaki widziałyśmy miał ze 4 piętra. Większe niż jakakolwiek budowla są natomiast zawijające tu regularnie do portu ogromne statki wycieczkowe. W porównaniu do nadbrzeżnych budyneczków wyglądają jak prawdziwe potwory. Jak na miasto portowe przystało, Tórshavn ma kilka industrialnych i wybitnie brzydkich fragmentów. Ale wystarczy przejść uliczkę dalej, żeby znaleźć coś urokliwego.

 

 

Heca, heca, jest latarnia i forteca!

Załatwmy może najpierw atrakcje nadbrzeżne i udajmy się do Skansin, czyli do miejsca, które wbrew pozorom nie jest skansenem. Nie znajdziecie tu ludowych eksponatów, tylko szesnastowieczną fortecę, kilka armat i malutką latarnię morską. Tak zresztą wyglądają wszystkie latarnie, które udało nam się zobaczyć na Farojach. Nie ma tu wysokich latarni, do których przyzwyczaiła nas chociażby Estonia. Nie wiem z czego to wynika, ale jakbym miała zgadywać, to obstawiałabym wiatr. Ewentualnie fakt, że na Wyspach Owczych nie ma drzew ani wysokich budowli, więc latarnie nie muszą być wysokie, bo z niczym nie „konkurują”.

 

 

Ministerstwo Cholera-wie-czego

Teraz czas na turystyczny gwoźdź programu. Przenosimy się na półwysep Tinganes, gdzie znajduje się odpowiednik naszej Starówki. Jeśli jednak spodziewacie się kamieniczek i eleganckich butików, to się zdziwicie. Najstarsza dzielnica miasta to bowiem skupisko uroczych drewnianych domków z dachami porośniętymi trawą. Część z nich zamieszkują ludzie (których bardzo wkurwia jak turyści zaglądają im w okna, więc tego nie róbcie), ale większość wykorzystana jest jako siedziba Løgtingið, farerskiego parlamentu. Znajdziecie tu takie perełki jak Ministerstwo Pracy, Infrastruktury i Transportu, które równie dobrze mogłoby się nazywać Ministerstwem Wszystkiego. Aha, żeby było ciekawiej, po farersku wszystko to zapisane jest jednym słowem – Samferðslumálaráðið. Stawiam piwo temu, kto przeczyta to szybko trzy razy pod rząd. W obrębie Tinganes znajduje się też niewielka drewniana katedra, Havnar Kirkja, wybudowana w XVIII wieku. Ona też długo miała trawiasty dach, postanowiono ją jednak wyremontować i unowocześnić.

 

Dla stęsknionych natury

Jeśli po kilku dniach spędzonych na Wyspach Owczych, tak jak my, zdziczeliście i nie potraficie się odnaleźć w cywilizacji, idźcie się odstresować do parku Viðarlundin í Havn. Można się tu przejść wzdłuż rzeki, podziwiać lokalne gatunki ptaków (opisane na tablicach informacyjnych), zajrzeć do kolorowego domku trolla lub wspiąć się na „mini wzgórze”. Można tu też pomarzyć o lepszym losie przyglądając się wypasionym chawirom bogatych ludzi. To jedyne miejsce, gdzie widziałyśmy naprawdę duże domy. Wszędzie indziej królują malutki drewniane domki.

 

 

Śladami sztuki

Wyspy Owcze to kraj artystów. Może byście się nie spodziewali, ale po godzinach połowa społeczeństwa rzeźbi, maluje, pisze i nagrywa płyty. Te ostatnie w dużej mierze wydaje lokalna wytwórnia TUTL. Zarówno ich albumy jak i wiele innych można kupić w prowadzonym przez nich sklepie muzycznym o tej samej nazwie (adres: Niels Finsensgøta 9c). Ci, co mnie znają, wiedzą, że od kilku lat w ramach pamiątek przywożę sobie z różnych zakątków świata winyle. Tak było i tym razem. Co prawda, żadna z płyt, które sobie wymarzyłam nie była dostępna od ręki (są wydawane w bardzo małych nakładach), ale udało mi się trafić bardzo zacny album eksperymentalnego zespołu ORKA. Niezdecydowanym chętnie pomoże obsługa, ale możecie też zrobić własny research i przesłuchać wszystko na tablecie, gdzie podpięte jest sklepowe konto Spotify z plejlistami podzielonymi gatunkowo. Dodatkowym plusem sklepu TUTL jest to, że zupełnie przypadkiem można się załapać na darmowy koncert. Nam udało się załapać na występ wokalistki Marbles Lost.

 

 

Wolicie sztuki wizualne? To teraz coś dla was! Koniecznie musicie odwiedzić Farerskie Muzeum Narodowe ukryte w środku wspomnianego już parku. Sam budynek wymieniany jest jako jedna z lokalnych architektonicznych perełek w rozmaitych rankingach. A w środku na odkrycie czekają bogate zbiory autorstwa tutejszych artystów. Wśród nich m.in. szklana instalacja Tróndura Paturssona, wewnątrz której możemy się poczuć jak na dnie oceanu. Mi się do muzeum nie udało trafić, bo najpierw stolicę odwiedzałyśmy w niedzielę, a następnym razem na szybko, tuż przed samolotem powrotnym. Do tej pory pluję sobie w brodę, ale przynajmniej mam o jeden powód więcej by jak najszybciej wrócić do krainy owiec!

 

 

Na szczęście w przestrzeni miejskiej też jest mnóstwo sztuki. Po całym mieście „porozrzucane są” rzeźby lokalnych artystów. W informacji turystycznej można poprosić o specjalną mapkę i zrobić sobie trasę śladem sztuki. Spora część rzeźb znajduje się w parku dookoła wspomnianego Muzeum Narodowego. Aga nie omieszkała zapozować wraz z pomnikiem „dynamicznej nózi”, z której to pozy robiłyśmy sobie żarty przez cały wyjazd, nieudolnie starając się wspiąć na wyżyny dziedziny instagramowego modelingu. Chodząc po mieście przyglądajcie się też ścianom. Kto wie kiedy natkniecie się na jakiś lokalny street art. A nawet jak nie, to możecie wypatrzeć domek z bulderami. Też spoko.

 

 

Zgłodnieliście?

Po wszystkich tych atrakcjach czas coś przekąsić! Tutaj najpierw istotna informacja: z nieznanych ludzkości przyczyn Farerzy wymyślili sobie, że chcą wieść żywot jak południowcy, dlatego wprowadzili sobie siestę. Chcąc stołować się w restauracjach dobrze więc to sobie zaplanujcie. Część działa do 14-15, a potem zamyka się na 3 godziny, inne w ogóle otwierają się dopiero po godzinie 18. Na wszelki wypadek najlepiej w ogóle zrobić wcześniej rezerwację. My tak zrobiłyśmy w przypadku najlepszej wyżerki, na jaką załapałyśmy się przez cały wyjazd – niedzielnego lunchu w restauracji Katrina Christiansen (stolik można zarezerwować online TUTAJ).

 

 

Niedzielny lunch wygląda zawsze tak samo. W jego skład wchodzi tradycyjna pieczeń jagnięca podawana z ziemniaczkami, czerwoną kapustą, zielonym groszkiem i chutneyem rabarbarowym. A więc wszystko to, co można wyhodować lokalnie. Porcja jest ogromna i mimo starań nie udało nam się jej pokonać, a kosztuje 175 DKK od os (czyli ok 100 PLN). Zresztą warto tu wpaść dla samego tylko wnętrza. Restauracja znajduje się w starym drewnianym domu (chyba należącym od pokoleń do właścicieli), a historii o nim można posłuchać… w łazience. Zapętlone jest tam nagranie z ciekawostkami o zabytkowym budynku. Po każdym fragmencie pani z głośnika zachęca byście „teraz wrócili do stolika i podzielili się tym, co usłyszeliście z przyjaciółmi”. Czyli na kiblu nie da rady dłużej posiedzieć 😉

 

 

 

Inną wypróbowaną przez nas miejscówką była niezbyt ciekawie wyglądająca, ale za to szturmowana przez lokalsów buda z fish & chips. Ja tam nie jadłam, bo pół godziny wcześniej wydałam hajs w sklepie z winylami, ale dziewczyny pożarły fish burgery z frytkami mimo niezbyt przyjemnej temperatury na zewnątrz. Oceniają jako: „zjadliwy średniaczek bez tragedii”.

 

 

Na rozgrzanie kawa!

Nie ma co ukrywać, na Wyspach Owczych upałów nie ma. Wskazane są więc częste przystanki w przytulnych kawiarniach, by uzupełnić energię rozgrzewającą kawą. A że akurat na ladzie stoi wyborne ciasto? No trudno. Trzeba przeboleć i zjeść! Najlepsze ciasta znajdziecie w Paname Cafe. Przetestowałyśmy sernik z rabarbarem, sernik z malinami i ciasto marchewkowe, więc mamy odpowiednie rozeznanie w terenie. Zresztą miło się siedzi w drewnianym, porośniętym krzunami domku z hygge wnętrzem, a czekając na kawę można zajrzeć do znajdującego się w tym samym budynku sklepiku z pamiątkami/księgarni H. N. Jacobsens Bókahandil. Jest tu całkiem niezły wybór, a niektóre pamiątki nawet nie są paskudne. Hint jest tylko taki: magnesy na lotnisku są tańsze.

 

Miejscem oferującym kawę i relaks jest też niewielka kawiarnia Brell. Piękne wnętrze i kolory jak u mnie w sypialni! Tutaj kupicie kawę wypalaną na miejscu (można wziąć też paczkę do domu) i pogracie w planszówki (po farersku i duńsku). Jest tu też sklepik z bardziej ekskluzywnym jedzeniem, ale po szybkim researchu okazało się, że większość towarów importowana jest z innych krajów europejskich. To więc atrakcja raczej dla lokalsów. Zwłaszcza, że ceny skutecznie odstraszają.

 

 

I to by było na tyle! Z pewnością stolica Farojów ma o wiele więcej do zaoferowania, tylko trzeba spędzić w niej więcej czasu. Ja na pewno jeszcze tu wrócę choćby do Muzeum Narodowego i centrum kulturalnego Nordic House, gdzie odbywają się różnego rodzaju eventy. A jeśli uda się spędzić tu wieczór, sprawdzę jeszcze tropikalną atmosferę w barze Sircus. Byliście w Tórshavn? Macie swoje ulubione miejsca? Koniecznie dajcie znać w komentarzach!