Planując poprzedni wpis – o stolicy Wysp Owczych, Tórshavn – jak zwykle przesadziłam. Chciałam tam umieścić wszystkie nasze „miejskie przygody” z kraju owiec, tradycyjnie okazało się jednak, że wyszła mi z tego księga grubości encyklopedii. Żeby was nie zniechęcać tekst podzieliłam, a dziś zapraszam was na jego drugą część – przewodnik po drugim największym mieście w kraju, Klaksvík. To tam mieszkałyśmy przez 8 dni, w epickim Airbnb, które opisałam dla was w pierwszym farerskim poście. Polecam wam do niego zajrzeć po wszystkie informacje niezbędne do zorganizowania sobie wakacji z owcami, włącznie z podsumowaniem kosztów.

W dzisiejszym poście zaproszę was na spokojny spacer po mieście, które na pierwszy rzut oka wydaje się nieciekawe. Wybierzemy się na wycieczkę do najstarszego lokalnego browaru, zajrzymy do portu i nakarmimy mewy. Pokażę wam też kilka uroczych domków, zapomniany cmentarz, kościół uznawany za jedną z architektonicznych perełek Farojów i wielki rybacki hak. Przejedziemy się disco tunelem i zjemy zupę z homara w knajpie, która pozwala cofnąć się w czasie. A na dokładkę opowiem wam historię Darii, czyli pierwszej osoby, spotkanej przez nas na Wyspach Owczych.

 

 

Jedziemy na północ!

Klaksvík leży na północy kraju, na wyspie Borðoy. Kiedyś było mocno odcięte, ale odkąd wyspy Borðoy i większe Eysturoy połączono podmorskim tunelem, można się tu bardzo szybko dostać. Teraz do stolicy można dojechać w nieco ponad godzinę. Dzięki sześciokilometrowemu tunelowi Norðoyatunnilin ogarnięcie sobie bazy wypadowej w Klaksvík nie jest złym pomysłem. Musicie jednak pamiętać o tym, że każdorazowo przejazd jest płatny (będzie się wam to naliczało do kosztów wynajęcia auta). Warto więc wcześniej zaplanować sobie trasę, jeśli okaże się, że północne rewiry was nie interesują, lepiej zarezerwować sobie nocleg tak, by jeżdżenia tunelem w tę i we w tę uniknąć. Ale żeby nie było, że ja tu tylko o tunelowych minusach, oprócz tego, że Norðoyatunnilin znacznie przyspiesza podróżowanie po Farojach, ma jeszcze jedną zasadniczą zaletę – na środku jest dyskoteka! Żeby kierowcom się nie nudziło, Farerzy wymyślili, że walną sobie w tunelu świetlną instalację autorstwa Tróndura Paturssona, o którym wspominałam już w poprzednim poście. Tak trzeba żyć.

 

 

Między portem a lawiną

No dobra, dotarliście do miasta, co dalej? Najpierw powita was tutejszy symbol rybołówstwa – wielki metalowy rybacki hak, umieszczony na rondzie wjazdowym do Klaksvík. To powinno was nastawić na portowe klimaty. Jest tu trochę industrialu, trochę ładnych kolorowych jachcików, kilka bud, w których kupicie świeżą rybę (ale drogą) i wiecznie zastawione samochodami stanowisko z którego odpływają promy na Kalsoy (o tym w osobnym poście, bo wycieczkę na wyspę Kalsoy też dla was opiszę).

 

 

Jak już połazicie wzdłuż brzegu, to wybierzcie się do informacji turystycznej po mapkę miasta i idźcie na wycieczkę. Przed budynkiem znajdziecie też dużą mapę, na której zaznaczone są cztery dawne osady, połączone w XIX wieku w miasto Klaksvík. Można więc zrobić wycieczkę do najstarszych domów i zobaczyć gdzie w XVIII wieku dwukrotnie zeszły niszczycielskie lawiny. Ofiarom lawin poświęcony jest też pomnik, który z pewnością będziecie mijać szwendając się po „centrum”. Oprócz tego warto trochę ludziom pozaglądać do ogródków (nie po chamsku) i policzyć przy ilu domach znajdują się trampoliny (zdaje się, że to główna rozrywka tutejszych dzieci, bo wszędzie jest ich mnóstwo). Domki są urocze, kolorowe i niewielkie. Jak się okazuje, można żyć bez manii wielkości, która opanowała Polaków stawiających trzypiętrowe chawiry z kolumienkami zdobionymi lwami. Z nieznanych ludzkości przyczyn, wszyscy mają tu też w domach zajebiście ładne lampy, o czym nie omieszkałam wspominać współtowarzyszkom podróży mniej więcej co 30 metrów.

 

 

Nie wiem czy też tak macie, ale ja jeżdżąc do krajów, w których nigdy nie byłam, kiedy to możliwe lubię zajrzeć na cmentarz. Zawsze mnie fascynuje jak rożne są cmentarze i obyczaje związane ze śmiercią w różnych kulturach. W Klaksvík główny cmentarz mieści się na uboczu, więc do niego nie dotarłam, ale przechadzając się między domkami można wypatrzeć maleńki opuszczony cmentarz z czasów II wojny światowej.

 

 

Kościół typu spichlerz

Główną lokalną atrakcją turystyczną jest natomiast designerski kościół, który wygląda jak wielki spichlerz. Czytając o nim na wyjeździe znalazłyśmy info, że jest jedną z ośmiu farerskich perełek architektonicznych wyłonionych w plebiscycie na siedem lokalnych cudów budownictwa. Nie, nie pomyliłam się w liczeniu. To oni nie mogli się zdecydować. Kilka z nich nawet udało nam się odwiedzić, niestety nie wszystkie. Wracając do kościoła w Klaksvík, oprócz samej bryły, najpierw uderzyło nas to, jaki kolor ma równiusieńko przycięta trawa otaczająca budynek. Byłyśmy przekonane, że jest sztuczna, bo z daleka sprawiała wrażenie tak idealnej, że aż plastikowej. Ale nie. W tym kraju po prostu jest 1697 odcieni zieleni. Sam kościół warto zobaczyć nie tylko z zewnątrz, ale też zajrzeć do środka. Ponieważ Farerzy są bardzo wierzącym narodem (a na północy kraju już w ogóle najbardziej), myślę że nie będziecie mieć problemu z tym, że kościół będzie zamknięty. My bez problemu wlazłyśmy do środka mimo że nic się tam nie działo. Wewnątrz jest nowocześnie, ale ciepło. Jak na Skandynawię przystało, zamiast złota i przepychu poszli w minimalizm. Za to, w nawiązaniu do portowych klimatów, pod sufitem powiesili drewnianą łódź (nie mam zdjęcia, bo zabrakło mi nieco szerszego obiektywu).

 

 

Czas na piwko!

Jeśli tak jak my lubicie sobie na wakacjach odpocząć nad pysznym lokalnym piwkiem, to mam dla was doskonałą wiadomość! Jedną z atrakcji turystycznych w Klaksvík jest bowiem najstarszy farerski browar – Föroya Bjór (dosł. farerskie piwo). Założono go w 1888 roku. Był jeszcze Restorffs Bryggjarí założony w 1849 roku, ale ten został zamknięty ponad 10 lat temu, przez co Föroya Bjór przejął pałeczkę piwnego pradziada. W czwartki browar otwarty jest dla zwiedzających, można zajrzeć na taśmę produkcyjną i sprawdzić czy w proces warzenia piwa jest jakoś zaangażowana wściekła owca z logo. My na wycieczkę się nie załapałyśmy, bo byłyśmy wtedy poza miastem, ale byłyśmy w pełni usatysfakcjonowane odwiedzeniem sklepiku znajdującego się na terenie browaru. ten czynny jest codziennie (oprócz niedzieli) do godziny 17. Kupicie tam wszystkie produkty, które Föroya Bjór ma w ofercie w tym bardzo fajne zestawy sześciu piwek flagowych (idealne na prezent, kupicie je też na lotnisku) oraz mojego osobistego faworyta – North Atlantic IPA.

 

 

Najlepsza lokalna kawiarnia

Jak we wszystkich moich miejskich przewodnikach, przyszedł czas na najważniejszą sekcję, czyli jedzonko! Zaczynamy od świetnej kawiarni Fríða, do której trafiłyśmy prędzej niż do własnego domu. Pomogło to, że oba lokale znajdują się na tej samej ulicy 😉 Wchodzimy do środka, podziwiamy przytulne wnętrze, podchodzimy do lady, debatujemy co by tu zamówić i słyszymy pytanie „co podać, dziewczyny?”. Po polsku. Okazało się, że pierwsza osoba, którą spotkałyśmy w całym kraju to Daria, Polka, która na Wyspach Owczych mieszka od lat. Fabuła się zagęszcza. Jeszcze tego samego dnia okazuje się, że jej szwagrem jest właściciel naszego Airbnb, znają się też z kumpelą Doris. Świat jest mały. A Wyspy Owcze jeszcze mniejsze. Koniecznie wpadajcie więc do Fridy pogadać z Darią, poczytać książkę, zjeść pyszny zestaw śniadaniowy z niekończącą się dolewką kawy i kupić ziarna do domu.

 

 

Retro homar

Obiady zazwyczaj gotowałyśmy sobie w domu, ale z okazji moich urodzin wybrałyśmy się na fancy jedzenie do restauracji Carthage Steak, zlokalizowanej po drugiej stronie portu. Po wejściu od razu rzuca się w oczy, ze lokal zatrzymał się w czasie mniej więcej w 1996. Są tutaj: niezadowolony biznesmen ze słuchawką telefonu w uchu, plejlista typu „Best of Goa”, Burj Kalifa z uciętym czubkiem, żeby zmieściła się na półce, tworzące efekt holo na twarzy szklano-kryształkowe żyrandole w tylu glamour, wielkoformatowy przedruk zdjęcia z Grecji, farerski Photoshop na ścianie i wielorazowe jednorazowe obrusy. Generalnie trzeba to zobaczyć, żeby poczuć klimat. Ja poczułam się jakbym przelazła przez tunel z „Dark” i przeniosła się dwadzieścia lat wstecz. Zamawiamy zupę z homara oraz rybę z ziemniakami i warzywami na drugie. Muszę przyznać, że nie na to liczyłyśmy. Zupa smakowała trochę jak glutaminian z dodatkiem przyprawy curry podany z cygańską wróżbą ze śmietany na wierzchu. Drugie danie było nieco lepsze, proste, ale smaczne.

 

 

Rozrywki wieczorową porą

W Klaksvík życie nocne za bardzo się nie toczy. Jak już wspominałam, im dalej na północ tym bardziej wierzący mieszkańcy, a w przypadku Farerów przekłada się to na alkoholową abstynencję. Podobno nie wypada tu za dużo pić, a z flaszkami lepiej ukrywać się przed oceniającym spojrzeniem sąsiadów, dlatego po alkoholowe zakupy przed większymi imprezami lokalsi często jeżdżą do innego miasta. My też starałyśmy się dobrze chować za śmietnikiem nasze butelki po wizycie w browarze, tak na wszelki wypadek, żeby nie robić wiochy właścicielom Airbnb. Jeśli jednak marzy wam się wieczorne wyjście na miasto, idźcie do najpopularniejszego baru Roykstovan. Rozpoznacie go po ścianach z wymalowanym farerskimi widoczkami. W piątki o 23 odbywa się tam pub quiz, w którym można wziąć udział za darmo (podejrzewam jednak, że po farersku).

 

 

I to by było na tyle naszych przygód w Klaksvík. Jeśli tylko będzie to możliwe, postaramy się wrócić do naszego Airbnb przy okazji następnego wyjazdu na Wyspy Owcze (a mam nadzieję, że taki się odbędzie prędzej niż później!). Dnie spędzane na wygrzanym słońcem balkonie i epicki widok na zachód słońca nad miejskim portem na długo zostaną nam w pamięci. Następnym razem na pewno wleziemy też na okoliczne pagórki, bo tym razem innych hike’owych tras miałyśmy w planach za dużo i wieczorami, gdy dojechałyśmy do  Klaksvík, zwyczajnie nie chciało nam się ruszać.